Na dachu Afryki - wejście na Kilimandżaro
Geozeta nr 6
artykuł czytany
12720
razy
Zaczęło się zupełnie niewinnie. Najpierw był pomysł, potem jakieś mapy, teksty w gazetach i internecie. Wyprawa nabierała coraz wyraźniejszych kształtów. W końcu stało się. 16 lutego wylecieliśmy do Kilimanjaro International Airport na spotkanie z jedną z najbardziej intrygujących gór.
Tekst poniżej jest fragmentem moich zapisków z podróży, jak i samego wejścia na Uhuru Peak 5896 m. n.p.m.
PONIEDZIAŁEK
Budzimy się o 7.00 w hotelu Springland Guesthouse. Po wczorajszych przygodach w afrykańskim buszu odkaziliśmy się sumiennie. Kilka Safari Lagerów plus siódmy stones (*) dało znać o sobie jeszcze rano. Śniadanie o 7.30. Jaja po hiszpańsku, kawa, łyk coli. O 8.00 jesteśmy gotowi. Nasz przewodnik przyjechał o 8.50 lekko zdezolowanym busem. Jeszcze zakupy w centrum i jedziemy do Machame, małej wioski, skąd startuje droga Machame Route na szczyt.
Na parkingu jesteśmy o 10.00. Wpisy do książki wyjść, przepakowanie bagaży i możemy wyruszać. Na parkingu kłębi się mnóstwo ludzi. Podjeżdża wycieczka za wycieczką. Grupa Francuzów, Niemców itd. Tłum Afrykańczyków czeka na możliwość zatrudnienia się jako tragarze. W naszej grupie, oprócz mnie i Marcina, jest jeszcze dwóch Włochów. Przewodnik Wilson i 8 tragarzy dopełnia skład ekipy. Ruszamy o 11.00 z wysokości 1900 m n.p.m. Stąd wąska ścieżka prowadzi przez las tropikalny. Idziemy powoli, w skupieniu, czasami ktoś robi zdjęcie. Droga monotonnie pnie się do góry. Czasami spadnie kilka kropel deszczu.
Po pięciu godzinach dochodzimy do pierwszego obozu - Machame Hut - na wysokości 3000 m. Tragarze, którzy nas mijali po drodze, kończą rozbijać namioty dla wszystkich grup. Jeszcze nie rozpoznajemy, który tragarz jest z naszej grupy, a który nie. Wszyscy wyglądają tak samo. Wysłużone ubrania i ważący 25 kg plecak białego bwany na głowie. My jesteśmy trochę zmęczeni, ale w końcu dźwigaliśmy małe plecaki z aparatem i wodą do picia w środku. Tragarze wołają nas na kolacje.
- Ciekawe co nas czeka? - gotowane ziemniaki, mięso, kapusta z warzywami, makaron z sosem - wszystko świeże i gorące. Nieźle jak na pierwszy dzień. Stróż, który pilnuje terenu, jak się okazało, handluje również piwem. 2 USD za butelkę, można wybierać - Safari Lager lub Kilimandżaro. Wyżej piwa już nie ma. Po krótkim namyśle bierzemy jedno Safari. Następne będziemy mogli wypić dopiero po zejściu. Włosi idą naszym śladem. W końcu piwo to piwo. Kładziemy się około 19.00. Rano trzeba wstać.
WTOREK
Obudziłem się. Oho, trzeba wstawać. Spojrzałem na zegarek. Do 7.00 zostało jeszcze siedem godzin. A ja nie mogę spać. Wysokość? Podniecenie? Przewracając się z boku na bok, drzemiąc, co jakiś czas, dotrwałem do rana. Wstajemy przed 7.00. Herbata już na nas czeka. Tosty z miodem, zupa przypominająca owsiankę. Ja dziękuję. Decyduję się na własną zupkę Toscana z torebki. Wyruszamy o 8.30. Stroma, czasami bardzo stroma ścieżka prowadzi cały czas pod górę.
- POLE, POLE (slowly, slowly) - co chwile powtarza nasz przewodnik. Faktycznie stawiamy kroki bardzo powoli, cały czas w górę. Są chwile, kiedy żałuję, że nie poszliśmy Coca-Cola Route (**). W głowie plącze mi się melodia kościelnej pieśni, którą słyszałem w Mwandze.
- Baada ya siku sita, ilekate, ilekate. (A po szóstym dniu...)
Przeczytaj podobne artykułyfotoreportaż