Relacja z wyprawy Tanzania Expedition 2007 – 100-lecie skautingu
artykuł czytany
1587
razy
5 września godz. 7.50. Dźwięk budzika tego dnia był wyjątkowo radosny chyba dla każdego z uczestników wyprawy. Mniej więcej o tej godzinie rozpoczęła się największa przygoda dla 4 młodych osób, które wyruszały do Afryki.
Choć nie jesteśmy znani, to udało nam się doprowadzić wyprawę do skutku i 5 września ruszyliśmy w 27 dniową przygodę do Tanzanii. Zaczęło się nieco wariacko jak to chyba zresztą bywa. Już na starcie mieliśmy problem z dotarciem na czas na warszawskie lotnisko, do którego ostatecznie dotarliśmy ok. 10.40. Później poszło na szczęście sprawnie i tylko z małym 10 minutowym opóźnieniem wystartowaliśmy do Amsterdamu. Warto dodać, że podróż do Amsterdamu zajęła nam 1,5 h podczas gdy podróż na Okęcie blisko 2 h :. Pogoda w Amsterdamie nie zachęcała zbytnio do wędrówki, jednak 7 godzin wolnego czasu do następnego lotu jak najbardziej, dlatego śmiało ruszyliśmy w miasto. Amsterdam to miasto, które ma coś w sobie. Pomimo deszczowej pogody wywarło na nas niemałe wrażenie - w szczególności duża ilość kanałów, które śmiało mogą konkurować z ulicami zarówno w ruchu jak i w ilości. Jednak szkoda opisywać ten krótki etap podróży wobec ogromu przeżyć jakie czekały nas w Afryce. Chyba nikt z nas nie spodziewał się tego, co nas spotkało…
Lotnisko w Nairobi wyraźnie odstawało od takich gigantów jak choćby Shippol w Amsterdamie, ale to oczywiście miało swój urok. Pierwsze zetknięcie z Afryką zaczęło się zaraz po wyjściu z lotniska. Szybko zostaliśmy zwerbowani przez miejscowego "agenta" (dodam, że w ten sposób będę określał mieszkańca Tanzanii, który próbuje za wszelką cenę zarobić na każdym białym), który zaproponował nam transport do Arushi. Nie bardzo potrafiąc się odnaleźć w nowej sytuacji i zaskoczeni szybkością agenta przystaliśmy na propozycję za 25$ od osoby. Na szczęście busik podjechał i po zapakowaniu plecaków na dach ruszyliśmy w kolejny etap podróży. Nie da się do końca opisać klimatu podróży busikiem. Afrykańskie rytmy, olbrzymie dziury w nawierzchni i tym samym olbrzymie podskoki, pierwsze prawdziwe krajobrazy na żywo zza szyby, pierwsi Masajowie oraz inni mieszkańcy aż w końcu szeroko uśmiechnięte twarze 4 przyjaciół - najlepsza podróż w życiu - jak do tej pory :. Jeszcze większy szok przeżyliśmy po dotarciu do Arushy na pseudo dworzec autobusowy. Podjechaliśmy, wysiedliśmy i nie wiedzieliśmy co dalej. Za to świetnie wiedziało ok. 20 agentów, którzy jednocześnie postanowili się przedstawić, opowiedzieć o sobie, swoich usługach i pokierować dalej 4 Polaków. Każdy z nich miał na imię "Information" a na czole niewidocznym flamastrem napis "Give me your money". Wobec tak silnej perswazji nie bardzo wiedzieliśmy jak się odnaleźć. Jeszcze gorzej było po wypowiedzeniu słów "hotel Impata" - miejsce spotkania z księdzem. Wówczas wszyscy okazali się lokalnymi przewodnikami a jeden nawet miejscowym tragarzem ;), który nie czekając na zgodę postanowił zanieść nasze bagaże do swojej taksówki :. Na szczęście z pomocą przyszedł nam kierowca busa, który zaoferował, że podrzuci nas do hotelu. W ten sposób udało nam się spotkać z ks. Arkiem, który zabrał nas w ostatnią część podróży - rejon Moite Bwawani, gdzie znajdowała się parafia SMA. Ostatecznie do pierwszego celu, podróż trwała blisko 36 h, dlatego dość szybko tego dnia padliśmy spać.
Bliżej ludzi
Poranki w Afryce bywają chłodne. Jednak na misjach już od rana panuje gorąca atmosfera. Przekonaliśmy się o tym już pierwszego dnia, gdy zbudziły nas okrzyki dzieciaków z pobliskiego przedszkola. Wszystko nas tam zaskakiwało od pierwszych godzin pobytu. Teren misji to kilka budynków w tym większość w surowym stanie. Znajduje się tu budynek, w którym mieszkają księża - proboszcz John Galanger (Irlandczyk) oraz ks. Arkadiusz Nowak. Poza tym na terenie jest murowany kościół, budynek dla gości oraz dwa dopiero budowane budynki - jadalnia oraz przyszłe przedszkole. Bezpośrednio przy misji znajdują się również budynki szkoły podstawowej. Misja SMA obejmuje w sumie kilkadziesiąt wiosek masajskich położonych na dość rozległym terenie. Nie sposób oczywiście dotrzeć wszędzie na piechotę i samochód jest niezbędny. Już pierwszego dnia zostaliśmy zaproszeni do pobliskiej wioski przez Ester - jedną z masajskich kobiet, dobrą znajomą księży. Masaje to naprawdę bardzo gościnni ludzie i nieraz nas tą gościnnością zaskakiwali. Trudno wyrazić, co czuliśmy, gdy drugiego dnia w Afryce siedzieliśmy w masajskiej bomie (tradycyjny domek Masajów zbudowany z patyków i oblepiony gliną wymieszaną z krowim łajnem) a obok nas prawdziwi Masaje, których do tej pory widzieliśmy jedynie na zdjęciach lub co najwyżej w telewizji. Po wstępnych uprzejmościach, zrobiliśmy małe zakupy i mogliśmy przystąpić do robienia zdjęć. Właściwie chyba jeszcze bardziej zaskakujące były chwile na zewnątrz, kiedy masajskie maluchy podbiegały do nas by nas choćby dotknąć za rękę, byśmy położyli nasze dłonie na ich głowach (dzieci w ten sposób chcą się przywitać) lub chociażby by je podnieść, pokazać zdjęcia. Do dziś nie wiem kto z naszych wizyt w wioskach miał większą radość - my, dzieciaki a może starszyzna ?. My cieszyliśmy się, że jesteśmy tak odbierani, że możemy się z nimi bawić, przywitać, zobaczyć ich życie. Dzieci cieszyły się z przyjścia białych - bo biały zawsze podniesie na ręce, pobawi się, popstryka zdjęcia i ogólnie coś się dzieje. Dorośli cieszyli się, bo bardzo szanują i zwyczajnie lubią jak ktoś ich odwiedza - w szczególności ksiądz a ponieważ my byliśmy gośćmi księdza Arka to tak jakbyśmy byli gośćmi Masajów. Każdy dzień na misji dostarczał nam ogromnego zastrzyku wrażeń, którego nie da się porównać do żadnego dotychczasowego przeżycia. Drugiego dnia pojechaliśmy do "katedry" na mszę. Katedra, jak nazywał to miejsce John to tak naprawdę pobliski baobab otoczony kręgiem ułożonym z kamieni. W tak uroczym miejscu pośrodku niczego odbyła się najpiękniejsza msza w naszym życiu. Frekwencja na mszy była całkiem spora - przyszło naprawdę sporo osób z pobliskich wiosek. Długo przed mszą Masaje ćwiczyli pieśni a my korzystając z okazji siedzieliśmy osłupieni ich głosem. Niesamowite stroje, ozdoby, uśmiechnięte twarze - najpiękniejsza katedra na ziemi wypełniona ludźmi po brzegi. Po mszy księża zawsze są zapraszani na obiad a skoro my byliśmy gośćmi księdza, to oczywiście również zostaliśmy na ten obiad zaproszeni. Droga do wioski na pace terenowego samochodu ze śpiewającymi Masajkami - czy można wyobrazić sobie coś, co dostarcza więcej emocji. Obiad był super i bardzo obfity. Trudno opisać wszystko, co przeżyliśmy na misjach, bo codziennie było kilka wydarzeń, o których można by napisać cały artykuł. Nie sposób jednak nie wspomnieć o wysłuchanych koncertach czy choćby naszych zajęciach, które przygotowaliśmy dla maluchów z przedszkola. Zajęcia prowadziliśmy przez trzy dni i były to jedne z ciekawszych dni w Afryce. Dzieci są wspaniałe. Zawsze na przywitanie i pożegnanie śpiewają i są w tym bezkonkurencyjne. Same zabawy wypadły nad wyraz dobrze biorąc pod uwagę, że dzieci mówiły po masajsku, czasem trochę w suahili a my po polsku i czasem po angielsku :. Największą furorę robiły okrzyki harcerskie, które dzieciaki śpiewały nawet po powrocie do wiosek. Nie da się nie wspomnieć o placu zabaw, który rzeczywiście jest dla tych dzieci niezbędny i z całą pewnością postaramy się jeszcze zebrać brakującą kwotę. Gdybyśmy chcieli dokładnie opisać wszystko co tam się wydarzyło musielibyśmy poświęcić temu zapewne ze 20 stron. Pobyt na misji to niesamowite przeżycie. To zupełnie inny obraz kościoła i księży niż w Polsce. Tam życie płynie wolniej a księża przede wszystkim mają czas by być bliżej ludzi. Zawsze z nimi porozmawiają, zawsze się uśmiechną i zawsze można liczyć na ich pomoc, dobre słowo czy choćby ich obecność. Z drugiej strony można zawsze napotkać uśmiechniętych Masajów, którzy zawsze mają czas by porozmawiać i spędzić z tobą trochę czasu. Czuliśmy się tam bardzo swobodnie, chociaż byliśmy tam tylko kilka dni - jednak tutaj łatwo poczuć się jak u siebie. Z naszego pobytu utkwiło mi przede wszystkim jedno zdanie : im człowiek mniej ma, tym jest szczęśliwszy - po takich przeżyciach jakie doświadczyliśmy wśród Masajów mogę zapewnić, że to szczera prawda. Tydzień na misji to jedne z najszczęśliwszych dni mojego życia i z całą pewnością utkwią mi na zawsze w pamięci.
Przekroczyć jedyną w swoim rodzaju granicę
Drugi etap podróży rysował się równie wyjątkowo. Już w Polsce były pomysły, aby oprócz Kilimandżaro zdobyć również Mt Meru. Ponieważ nie udało się wybrać na wycieczkę na wulkan, który w tym okresie nieco się uaktywnił mieliśmy nieco więcej czasu, który postanowiliśmy spędzić na aklimatyzacji na Mt Meru. Ostatecznie firmę, z której usług korzystaliśmy wybraliśmy pierwszego dnia po przyjeździe (nawiasem mówiąc tą samą, którą polecał nam ksiądz Arek). Udało nam się wynegocjować chyba całkiem niezły kontrakt, który ostatecznie opiewał na kwotę 1500 $ od osoby za 3 dniową wyprawę na Mt Meru, 6 dniowe wejście drogą Machame na Kilimandżaro, 2 dniowe Safarii do Parków Lake Manyara oraz Ngorongoro oraz 5 noclegów w hotelu w Arushi - z perspektywy czasu wiemy, że dałoby się jeszcze trochę zejść z ceny, ale brakowało doświadczenia negocjacyjnego :. 14 września o 9 rano ruszyliśmy do National Park of Arusha by zdobyć pierwszą tak wysoką górę w naszym życiu - Mt Meru 4562 m. Dostaliśmy miłego przewodnika o imieniu Arushaa [czyt.Arusia], który miał być gwarancją naszego sukcesu w zdobyciu obu szczytów. Trzeba przyznać, że naprawdę był doświadczonym przewodnikiem choć wyglądał niepozornie. Już w chwilę po przekroczeniu granic parku mogliśmy zobaczyć dumnie stąpające żyrafy, zebry a w nieco dalszej odległości wylegujące się w słońcu i błocie bawoły. To właśnie z ich powodu w drogę na szczyt ruszył z nami myśliwy z najprawdziwszą strzelbą. Może i cała scena wyglądała by imponująco gdyby nie fakt, że myśliwy szedł z rękoma w kieszeni i żółwim tempem - no ale ta strzelba … : Fakt faktem było … niesamowicie bo pierwszego dnia na przeciw nam wyszła ogromna żyrafa. Poza tym nie było więcej niespodzianek nie licząc oczywiście krajobrazów, który były jedną olbrzymią niespodzianką. Po 4 h dotarliśmy do schroniska na 2500 m - Miriakamba Hut. Tego dnia jeszcze wszystko było nowe, toteż mile zaskoczeni zasiedliśmy do gorącej herbaty i popcornu. Wieczorem z kolei kucharz przygotował całkiem niezły gulasz. Tak na dobrą sprawę to był chyba najlepszy posiłek jaki jedliśmy w górach - do tej pory były to głównie kanapki i konserwy. Po obiedzie razem z Arushaą postanowiliśmy, że lepiej będzie jak zdobędziemy szczyt jutro po południu (zwyczajowo zdobywa się go w nocy z 2 na 3 dzień tak, aby na szczycie być o wschodzie słońca) tak, aby mieć nieco więcej czasu na wypoczynek. Głównym powodem takiej decyzji miał być fakt, że zaraz po Mt Meru ruszaliśmy kolejnego dnia na Kilimandżaro i Arushaa martwił się o naszą kondycję - a może swoją ? ;). Spać tutaj chodziło się wcześnie, tak więc już o 20 zasypialiśmy w śpiworkach. Kolejnego dnia ruszyliśmy ok. 8 - znów żółwim tempem. Za to tego dnia było ciekawiej, bo szliśmy przez iście baśniową krainę lasu deszczowego. Liany, mech porastający wszystkie otaczające nas drzewa oraz świat spowity mgłą - to wszystko sprawiało wrażenie jakbyśmy wylądowali na planie jakiegoś filmu. Krok po kroku dotarliśmy do drugiego obozu na wysokości 3500 m - Saddle Hut. Chwila odpoczynku i ruszyliśmy dalej. Tym razem już bez strzelca, ale za to z pomocnikiem Arushy (na wszelki wypadek) oraz z jego nieodłącznym radiem. O dziwo szliśmy szybciej. Powoli przekraczaliśmy niezwykłą granicę chmur. Droga na szczyt wiodła przez wiele mniejszych wzniesień - nie wiem ile dokładnie, ale jak o tym myślę to wydaje mi się jakby ich było ze 100. Początkowo było fajnie a droga nie sprawiała najmniejszych problemów. Te zaczęły się ponad wysokością 4000 m, kiedy to nasze nogi zaczęły wyraźnie więcej ważyć. Z każdym metrem było gorzej. Każdy krok był jak 10 kroków na dole a może 15 kroków na dole a może i więcej ?. Nie wiem do końca jak nam się udało wejść, bo w pewnym momencie było już bardzo trudno - szliśmy chyba siłą woli. Trzeba mieć naprawdę wiele determinacji i samozaparcia by się nie zatrzymać i nie zrezygnować w momencie gdy całe twoje ciało mówi "DOŚĆ". Jednak wszystko przestaje być ważne w momencie zdobycia wierzchołka. Wzruszenie, zachwyt i duma, że się udało. 4562,13 m Socialist Peak zdobyliśmy 15 września o godzinie 18.00. Niestety ze względu na późną godzinę o godz. 18.10 zaczęliśmy schodzić. Na szczęście te 10 minut było bezchmurne i mogliśmy poczuć się jak na Dachu Świata, ponad chmurami obserwować zachód słońca - chyba mimo wszystko niewielu ma taką możliwość, dlatego czułem się wyjątkowo. Równie ekscytujące jak wejście było zejście z góry w całkowitej ciemności. I tutaj wyszedł kunszt Arushy, który sprowadził nas bez latarki:. Na dole w schronisku byliśmy ok. 22 więc nie ma się co dziwić, że dość szybko poszliśmy spać. Niestety spanie na 3500 m nie należy do przyjemności, ale najważniejsze tej nocy było zdobycie szczytu.
Cztery osoby jedno marzenie
W poniedziałek rano wyruszyliśmy w końcu na główną część naszej wyprawy - Dach Afryki. Wybraliśmy zgodnie z planem 6 dniową Machame Route. Podobno jest mniej zatłoczona niż Marangu, ale chyba nie mieliśmy szczęścia, bo wraz z nami wchodziło na pewno kilkaset osób. Toteż nie bardzo mogliśmy własnym oczom uwierzyć w panujący zgiełk i zwyczajny korek na trasie. Pierwszy dzień jak przystało na las deszczowy był dość mglisty i siąpił deszcz. Oczywiście miało to swój urok. Do obozu droga biegnie spokojnie i dociera się tam już po około 5 h - obóz Machame Camp 3000 m. Tradycyjnie już czekał popcorn, orzeszki i gorąca herbata "Kilimanjaro", która po deszczowym dniu wyjątkowo dobrze smakuje. Obóz znajduje się tuż ponad lasem deszczowym, ale mimo to niewiele było widać ze względu na panującą mgłę. Kolejny dzień zapowiadał się już znacznie lepiej. Ranek powitał nas bezchmurnie, ponieważ wszystkie chmury były poniżej nas :. Dość szybko się zebraliśmy i ruszyliśmy do kolejnego obozu - Shira Camp. Drugiego dnia możemy podziwiać jeszcze nieco roślinności, ale nie jest już tak bujna jak w lesie deszczowym. Natomiast gdzie okiem nie spojrzeć na trasę, którą właściwie widać całą są … ludzie, ludzie i ludzie. Dopiero tego dnia mogliśmy zobaczyć jak nas dużo. Do tego co chwila przepuszczamy tragarzy, którzy idą szybciej z niesamowicie dużymi pakunkami. Trzeba przyznać, że robi to niesamowite wrażenie, ponieważ tragarze niosą bardzo nieforemne przedmioty na głowie bez podtrzymywania po bardzo nierównej nawierzchni. Do tego wszystkiego idą w bardzo kiepskim ubiorze a na nogach nie jeden ma rozwalające się adidasy, czasem pantofle a jeden miał nawet "oponki" (w ten sposób ochrzciliśmy tradycyjne tanzańskie klapki zrobione z opony). Tego dnia mogliśmy również zaobserwować różnice pomiędzy tzw. wersją basic wyprawy a wersją lux. Tradycyjnie na lunch dostawaliśmy po kawałku pieczonej, gumowatej kury, jajko, marchewkę, ciastko, kanapkę z masłem oraz pół pomarańczy. Jak to w górach na posiłek zatrzymywaliśmy się w dowolnym miejscu, w którym można było przycupnąć na kamieniu i spokojnie zjeść. Tak wyglądała wersja basic. Tymczasem w wersji lux lunch spożywano przy stoliku z obrusem postawionym gdzieś na trasie. Do tego na lunch posiłek był ciepły podany w specjalnej wazie. Oprócz tego różnica polega na tym, że tragarze dźwigają takie przedmioty jak: stoliki, duże namioty wojskowe na stołówki, namioty - toalety, czy choćby plastikowe krzesełka ogrodowe. Drugi obóz znajduje się na wysokości 3800 m, gdzie czuć już nieco różnice w powietrzu pod względem tlenu. Tym razem obóz był na otwartej przestrzeni toteż mogliśmy zobaczyć jak dużo jest namiotów. Do obozu dotarliśmy ok. 13, dlatego zastanawialiśmy się nieco jak spożytkować czas do wieczora. Skończyło się na krótkim jedno godzinnym spacerze aklimatyzacyjnym. Pogoda na Machame była bardzo różna w ciągu dnia. Na przemian niebo było bezchmurne a zaraz całkowicie zachmurzone. Równie zmiennym zjawiskiem była mgła, która dodawała nieco tajemniczości naszej wyprawie. Z obozu Shira po raz pierwszy mogliśmy obejrzeć wierzchołek Kilimandżaro w pełnej okazałości. Trzeci dzień nazywany jest dniem aklimatyzacyjnym, ponieważ wychodzi się na wysokość 4500 m (tzw. Lava Tower) a następnie schodzi się do obozu Baranco Camp na wysokości 3900 m. Po przeżyciach na Mt Meru wiedzieliśmy, że to nie żarty. Tymczasem okazało się, że trasa przebiegła nam nad wyraz spokojnie i bezproblemowo. Nie mieliśmy najmniejszych problemów ze zdobyciem najwyższego punktu tego dnia a nawet można powiedzieć, że udało nam się wyprzedzić sporo osób. Problemy za to zaczęły się przy schodzeniu do Baranco Camp. Dwie osoby mocno narzekały na ból głowy. Na szczęście po herbacie szybko przeszło. Baranco Camp jest położony z jednej strony u podnóża Kilimandżaro a z drugiej strony jest "okno na chmury". Jest to najładniejszy obóz na trasie Machame i zdecydowanie najlepiej się tam czuliśmy. Pogoda dopisała a wieczorem mogliśmy zobaczyć szczyt w wyjątkowych, czerwonych odcieniach. Czwartego dnia wyruszyliśmy o 30 min wcześniej niż zwykle, ponieważ droga miała być wyjątkowo długa i dość wyczerpująca. Tymczasem już na starcie napotkaliśmy … dość spory korek. Przynajmniej można powiedzieć, że było zabawnie i nie trzeba było się spieszyć a właściwie nie można było. Czwarty dzień to ostatni etap przed atakiem szczytowym. To dość wyczerpujący dzień, ponieważ początek to strome podejście, po którym schodzi się w dół, aby po chwili wejść na górę i potem znów w dół, znowu do góry i lądujemy w Karanga Hut na 3930 m - czyli przez 4 h podeszliśmy 30 m do góry. To dość mało krzepiący fakt szczególnie, że ostatni obóz jest na wysokości 4760 m. Taką wysokość osiągnęliśmy ostatecznie ok. 15 i byliśmy jednymi z pierwszych. Obóz Barafu położony jest w całości na skałach i niewiele tu miejsca na rozstawianie namiotów. Stąd do szczytu już tylko 6h. Po orzeszkach i herbacie czas na drzemkę. Tutaj czas biegł bardzo szybko. Po obiedzie ok. 19 kładziemy się spać, by o 24 wyruszyć w ostatni etap wyprawy na Dach Afryki. O 23 budzimy się po niezbyt udanej drzemce - chyba wszystkim na tej wysokości i w tym miejscu udzielają się emocje związane z atakiem szczytowym. Na tej wysokości jest już naprawdę zimno. Ubieramy się we wszystko co mamy i wychodzimy jako 2 ekipa tej nocy z czołówkami na głowie. Księżyc świeci dość mocno, ale tylko do czasu. Po 2 h jest już całkowicie ciemno i coraz bardziej zimno. Chyba nie zdawaliśmy sobie do końca sprawy z panujących tu warunków. Najbardziej marzną nam ręce i stopy. Jest ciężko - chyba tak jak na Mt Meru. Wchodzimy krok po kroku, wolno nawet bardzo wolno. Strach się zatrzymać, bo chyba byśmy zamarzli :. Arushaa w pewnym momencie stwierdza, że musimy się zatrzymać, bo będziemy za wcześnie - pierwsza myśl - "chyba żartuje". Po 5 minutach ruszamy dalej. Całe szczęście, że tak ciemno i nie widać, gdzie się idzie. Idziemy, idziemy, idziemy i cały czas wokół nas wszystko wygląda tak samo. Oddech mamy bardzo ciężki, czujemy mdłości, niektórzy wymiotują. Jednak każdy z nas ma naprawdę olbrzymią determinację by zdobyć ten piekielny szczyt. Arushaa w końcu informuje, że do Stella Point pozostało 15 minut. Te słowa podziałały jakby nam ktoś powiedział "wygrałeś, jesteś na szczycie". Tak bardzo zachwycam się tą wiadomością, że zapominam, że przecież to jeszcze nie szczyt. Dzięki temu do Stella Point idzie mi się świetnie. Nie gorzej jest później, bo droga jest już mniej stroma a człowiek widzi cel i czuje, że już nie może przegrać. Już się udało, zdobyliśmy szczyt, nikt nam tego nie odbierze - i taka myśl jest w człowieku przez całe ostatnie pół godziny. Nikt już chyba nie myśli o złym samopoczuciu, nawet nie jest już tak zimno. Zaczyna powoli świtać. Widzimy w końcu lodowiec - olbrzymia biała bryła lodu - imponujące. Wyjmujemy kamerę, aparaty - wszystko w specjalnych pokrowcach zrobionych z wełnianych skarpet : - żeby nie uszkodzić od mrozu. Idziemy pomiędzy śniegami i widzimy tablicę, którą tak dobrze znamy ze zdjęć. Ostatnie metry. 21 września o godzinie 6.20 cała ekipa Tanzania Expedition zdobyła upragniony szczyt Uhuru Peak 5895 m n.p.m. Cztery osoby zrealizowały jedno, wspólne marzenie i teraz może poczuć jak to jest być w tym wyjątkowym miejscu. Wzruszenie było ogromne a radość wszechobecna. W tej chwili było nam ciepło, przyjemnie i czuliśmy, że naprawdę odnieśliśmy sukces. Szkoda tylko, że pobyt na szczycie trwa naprawdę krótko. Wchodzi się ok. 6 h, później stoi się 10 minut w kolejce do zdjęcia pod tablicą, aby w końcu zacząć schodzić. Do tego z 3 zdjęć pod tablicą ostatecznie mamy tylko jedno, bo Arushaa dwa razy nie trafił aparatem i zrobił zdjęcie chmurom:. Zejście to już zupełnie inna bajka. Właściwie niewiele bym się pomylił gdybym nazwał je biegiem na dół. Zeszliśmy w 2,5 h a wydawało nam się, że idziemy pół dnia. Nie szło się łatwo i nie mogliśmy uwierzyć, że przeszliśmy w nocy aż taki kawał drogi. W obozie czekały na nas gratulacje od całej załogi, ciepła herbata i drzemka, która miała nam dodać siły przed zejściem do Marangu Hut - ostatni obóz na trasie. Jeszcze długo tego dnia czuliśmy olbrzymią satysfakcję i tak naprawdę czujemy ją do dziś. Ostatniego dnia dość szybko schodzimy na sam dół, gdzie odbieramy certyfikaty, potwierdzające zdobycie Dachu Afryki. Wracamy do Arushy i po 9 dniach górskiej przygody możemy zacząć myśleć o kolejnym etapie podróży - Safari oraz rajskich wakacjach na Zanzibarze.
Jak w National Geographic
Na następny dzień po powrocie z Kilimandżaro wyruszyliśmy na 2 dniowe Safarii. Dojazd do Parku właściwie przespaliśmy. Pierwszego dnia zwiedzaliśmy Park Lake Manyara, gdzie przede wszystkim mogliśmy obserwować słonie, żyrafy oraz antylopy Impala. Od samego początku do samego końca byliśmy pod olbrzymim wrażeniem tego niezwykłego miejsca. Słonie podchodziły dosłownie na wyciągnięcie ręki, antylopy w ogóle nie uciekały a małpy tak jakby w ogóle nas nie zauważyły. Pozostaje jeszcze wspomnieć o setkach pelikanów i flamingów wygrzewających się nad jeziorem. Dzień dostarczył nam olbrzymią ilość wrażeń i z niecierpliwością czekaliśmy na kolejny dzień, kiedy to pojedziemy do Ngorongoro - Park uznawany chyba za najatrakcyjniejszy w Tanzanii. Nie zawiedliśmy się na tej opinii, ponieważ liczba zwierząt była naprawdę oszałamiająca. Setki antylop gnu, olbrzymich bawołów, uroczych zebr czy dumnych strusiów to zaledwie cześć wrażeń jaka nas czekała. Jeszcze większe wrażenie zrobiły na nas trzy lwy, które odpoczywały w cieniu jednego z samochodów. Safari możemy uznać za wyjątkowo udane, ponieważ widzieliśmy całą wielką piątkę czyli bawoła, lwa, słonia, nosorożca i trochę na wiarę, ale również geparda. Jednak musimy zdecydowanie stwierdzić, że 2-dniowe Safarii jest w zupełności wystarczające, aby oglądanie zwierząt nie zdążyło się znudzić.
Przeczytaj podobne artykułyfotoreportaż