Model zwany niedźwiedziem
Geozeta nr 8
artykuł czytany
2141
razy
Każdy pragnął oczywiście zrobić misiowi zdjęcie (o zdjęciach z misiem niestety nie było mowy), co stanowiło pewien problem gdyż fotografować trzeba było po kolei ze względów bezpieczeństwa. Gdy każdy z nas uwieczniał zwierzątko na kliszy dwóch kolegów pilnowało fotografa, aby w przypływie twórczego szału nie zdenerwował zbytnio i tak niespokojnego modela.
Przyznaje, że na zakończenie sesji zachowaliśmy się niezbyt kulturalnie wysyłając w misia kilka rac i petard (nigdy nie byłem na profesjonalnej sesji zdjęciowej z udziałem modelek, ale przypuszczam, że tam zakończenie pracy przebiega nieco inaczej) zmuszając go do rychłego odwrotu.
Po pół godzinie natknęliśmy się na matkę z dwoma małymi. Te niestety zainteresowały się nami bardziej. Niedźwiadki wyglądały nie groźnie, a ich mama najwyraźniej nie była zachwycona przebywaniem jej dzieci w naszym towarzystwie. Po raz kolejny musieliśmy zachować się nie przyzwoicie i przegonić całą rodzinę w bezpieczne dla nas miejsce.
W czasie dalszej drogi natknęliśmy się jeszcze na dwa misie, które nie wykazywały zbytniego zainteresowania tym, co się działo wokół nich i uznały chyba naszą trójkę za renifery odłączone od pobliskiego stada. Specjalnie tego nie żałowaliśmy, bo ze względu na oświetlenie ze zdjęć i tak by nic nie wyszło, a samo spotkanie nie stanowiło dla nas już tak wielkiej atrakcji jak na początku wyprawy.
Po przejściu kilku następnych kilometrów okazało się, że przebywanie na Spitsbergenie w samym środku zimy wcale nie zapewnia dostatecznej ilości śniegu. Był to efekt ostatnich wiatrów, które skutecznie wyczyściły całą tundrę z białego puchu pozostawiając odkryte połacie lodu niezbyt zachęcające do dalszej wędrówki. Klnąc pod nosem chcąc czy nie chcąc odpięliśmy narty i pozostałą część trasy szliśmy w butach walcząc na tym olbrzymim lodowisku, jeśli nie o życie, to przynajmniej o bardzo narażoną na stłuczenie tylną część ciała (np. plecy).
Do Hytteviki dotarliśmy już w zupełnych ciemnościach, więc po sforsowaniu licznych antymisiowych zabezpieczeń przy wejściu, pozostało nam tylko rozpalić w piecu i przygotować coś do jedzenia.
Co prawda hus ten nie wyglądał na najcieplejszą budowlę, ale po dwóch-trzech godzinach używania pieca można było osiągnąć bez większych problemów temperaturę 20°C. Pozostałą część wieczoru spędziliśmy na wytwornej kolacji spożywając dania kuchni chińskiej (wszystkim znane zupki) oraz wspaniałe frutti di mare (czyli paprykarz szczeciński). Pogadaliśmy jeszcze trochę o różnych problemach świata współczesnego, bo przecież siedząc w takim miejscu mieliśmy wpływ na wiele ważnych spraw dotyczących całej ludzkości i pewni swoich racji poszliśmy spać.
Przeczytaj podobne artykułyfotoreportaż