Afganistan'2003
artykuł czytany
11117
razy
Jest to tylko wycinek podróży, która wiodła prze Ukrainę, Rumunię, Bułgarię i Turcję do Iranu, potem przez Afganistan do Pakistanu i z powrotem - Iran itd. Ta sama trasa.
Pomysł podróży do Afganistanu zrodził się w Ardabil (północny Iran). Mój towarzysz podróży rzucił hasło, a ja je podłapałam i już jechaliśmy do Teheranu, aby załatwić tam wizę. Jesteśmy dosyć wcześnie pod ambasadą, a mimo to jest tam już parę osób. Ambasadę otwierają dopiero o 9. Parę minut przed 9tą drzwi otwierają się i wpycham się do środka, aby mi nie przepadła kolejka. Za nami już robi się tłum, tak kolorowy i różnorodny, że chciałoby się zrobić zdjęcie, lecz to raczej ryzykowne. Wszyscy chcą wracać do Afganistanu. Pobieram wnioski i dowiaduję się, że muszę mieć pismo popierające lub polecające z ambasady polskiej. Jakiś młody Afgańczyk (jednakże urodzony w Iranie) oferuje nam swoją pomoc i jedzie z nami do polskiej ambasady. Wiadomo, że z nim taksówkarz będzie bał się nas oszukać i będzie łatwiej. Mówi dosyć dobrze po angielsku. W ambasadzie nie ma na szczęście tłoku, konsul dziwi się, że nie załatwiliśmy sobie wizy w Polsce i w ogóle patrzy na nas dziwnie. Pewnie myśli, co to za dużo i jak pachną..... Całą noc spędziliśmy w pociągu. Nic się nie odzywamy, no bo co mu powiemy, że dwójka narwańców jedzie do... piekła. Obiecuje napisać to pismo do 2 godzin. Do ambasady przychodzą Pakistańczycy i Irańczycy i opowiadają nam, że trudno jest dostać wizę do Polski. Po niecałej godzinie pismo jest gotowe i właściwie powinniśmy zapłacić po 25$, ale w ramach promowania turystyki opłata jest nam darowana. Uradowani łapiemy następna taksówkę by jak najszybciej dotrzeć z powrotem do ambasady afgańskiej. W sumie obie taksówki kosztują nas 17000 riali. I tak nam się udało bo korki w Teheranie są ogromne i czasem szybciej jest na piechotę. W ambasadzie Afganistanu oddaję wnioski i pismo, po 2 zdjęcia i opłatę po 30$ od łebka. Normalnie czeka się 2 dni, ale udaje mi się uprosić urzędnika, abyśmy już jutro mogli odebrać nasze wizy. Zadowoleni odchodzimy. Teraz musimy poszukać noclegu, co nie jest takie proste, mamy bowiem namiot, a nie chcemy spać w hotelu. Chcemy spać w okolicach góry Tochal w północnym Teheranie. Najpierw jedziemy do Argentina Sq. (bilet 400 R), a stamtąd drugim autem do Tajrisch Sq. Tu jest mały bazar, gdzie kupujemy owoce i jemy chello kebab z pomidorem i papryką (13.500R). Stąd już minibusem (600R) na parking pod Tochal. Tu okazuje się, że nie ma odpowiedniego miejsca na rozbicie namiotu, a trochę wyżej gołe góry, bez kawałka cienia i brak wody, a żar leje się z nieba. Dookoła parkingu kilka budynków, otoczonych wprawdzie zielenią, lecz wszystko to tereny prywatne i w związku z tym ogrodzone. Myślimy nawet by wejść do jakiegoś domu, będącego w budowie, ale zdaje się, że robotnicy pracują dłużej i do pracy przychodzą bardzo wcześnie. Postanawiam zostać z bagażami, a Rafał idzie czegoś poszukać. Trwa to nawet długo, siedzę w cieniu, bo w słońcu jest pewnie i ze 40oC.
W końcu jest mały zagajnik, lecz na terenie prywatnej posesji. Postanawiamy jednak tam się rozbić. Jest nawet mały potoczek, w którym nareszcie możemy się umyć. Co jakiś czas kręcą się rożni ludzi, chyba nawet i Afgańczycy. Potem jakaś kobieta zwraca nam uwagę, że to teren prywatny, a poza tym jest niebezpiecznie, rzekomo kręcą się tu Afgańczycy zatrudnieni na budowach. Zaczynam się bać, kiedy przychodzi do nas inna kobieta i zaprasza na teren swojego domu. I ona twierdzi, że to niebezpieczne miejsce. Łapiemy namiot (ona i jeszcze 2 inne osoby pomagają nam) i przenosimy się. Jesteśmy jej wdzięczni, no i czujemy się bezpiecznie. Cala posesja przypomina mi "Tajemniczy ogród" . Jest też i pies, możemy wiec spać spokojnie. Następnego dnia budzimy się późno, późno tez usnęliśmy, psy szczekały całą noc, pewnie ktoś się kręcił w pobliżu. Na śniadanie jemy pomidory, budyń i popijamy herbatą. Gospodyni jest osoba ciekawska, przychodzi do nas i zadaje mnóstwo pytań. Na koniec daje mi spódnicę, którą potem wyrzucam .Jest ciężka i nie podoba mi się. Późnym przedpołudniem jedziemy autobusem do centrum i podróż trwa 2h. Jest to spowodowane ogromnymi korkami. W ambasadzie afgańskiej jesteśmy dużo wcześniej, lecz paszportów jeszcze nie ma. Musimy czekać. Czas skracamy sobie obserwując różnorodny tłum w ambasadzie. Oni też nam się przyglądają z zaciekawieniem, oprócz nas nie ma tu żadnych Europejczyków. Punktualnie o drugiej jest już nasza wiza i wreszcie możemy jechać. Jedziemy na gapę, nikt nie żąda od nas biletu (bilety oddaje się kierowcy, już po zakończonej jeździe). Jesteśmy głodni, ale w tym kraju ciężko jest znaleźć coś konkretnego do zjedzenia. Jest tylko abgush (rodzaj gulaszu), a ta potrawa wychodzi nam już bokiem. Wreszcie docieramy na dworzec (Janub Terminal). Jak zwykle jest tu mnóstwo ludzi, naganiaczy i rożnych sprzedających. Co chwilkę nas ktoś zaczepia i chce nam coś sprzedać. Autobus do Damghand wyjeżdża wyjątkowo punktualnie, bilety po 15 000R, wersja luksusowa, Volvo. Siedzimy na pierwszych siedzeniach i możemy dobrze śledzić drogę. Kierowca nawet częstuje nas herbatą. Autobus porusza się w żółwim tempie, korki, korki i jeszcze raz korki. Potem jest już autostrada i jedziemy z prędkością 80 km na godzinę. Co 30-40 km są punkty kontrolne, gdzie kierowcy oddają tachometr i maja sprawdzane dokumenty. Na miejsce przyjeżdżamy po 21ej, ale ponieważ nie ma tu dworca, wysiadamy w centrum. Pytamy, gdzie można rozbić namiot. W pobliżu jest park i kiedy kierujemy się w jego stronę, gaśnie światło w całym mieście. Koło nas robi się tłok, rzadko zaglądają tu turyści. Jakiś facet zaprasza nas na próg swojego domu, i chce poczęstować herbatą. Idzie do domu i po chwili (pewnie naradził się z żoną) zaprasza nas do siebie na noc. Jesteśmy zadowoleni, nie musimy rozkładać namiotu i jest się gdzie umyć. Żona szykuje poczęstunek: brzoskwinie, morele, ogórki i oczywiście herbatę. Są jeszcze 2 piękne córki, ale niestety nie mówią nic po angielsku, chociaż podobno się uczyły. Rozmowa na migi, za pomocą rozmówek jest standardowa. Nasz gospodarz jest fryzjerem i dumnie pokazuje swój salon na parterze domu. Późnym wieczorem jemy kolację: jajka na twardo, sadzone, pomidory, jogurt, chleb a do tego farsi-cola. Ja jak zawsze zajadam się jogurtem.
Dostajemy materace i czystą pościel, chociaż mamy śpiwory. Długo nie możemy zasnąć, dom stoi przy głównej ulicy, całą noc jeżdżą samochody.
Budzimy się wcześnie, gospodarze już jedzą śniadanie, słuchają głośno radia. O dalszym spaniu nie ma mowy. Zasiadamy do śniadania: ser i chleb i domowe ciasteczka. Potem gospodarz oprowadza nas w tempie zawrotnym po miasteczku. (60.000 mieszkańców).
Ponieważ nie ma tu dworca autobusowego, i nie wiadomo o której są autobusy do Mashadu, decydujemy się na pociąg. Idziemy do biura podróży, aby kupić bilety. Panienka przy komputerze nie może zrozumieć co chcemy (chociaż gospodarz jest z nami), potem pisze pół godziny dwa bilety na ekspres (25075R), ruszając się jak mucha w smole. Czegoś takiego jeszcze nie widziałam.
Gospodarz na szczęście musi wrócić do salonu i możemy sami połazić po miasteczku. Trochę czasu spędzamy też w kawiarence internatowej. Niestety internet chodzi bardzo wolno, można się wściec. Wszyscy zwracają uwagę na moje gole stopy, nie wiem dlaczego, tutejsze kobiety też mają gołe. Może moje są inne. Na bazarze jest zatrzęsienie pistacji, ale to hurtownicy i nikt nie chce nam sprzedać nawet jednego kilograma.. Ktoś nawet wyprasza nas ze swojego sklepu. Potem wracamy po bagaże i jesteśmy jeszcze zaproszeni na obiad. Wołowina w sosie z soczewicą i papryka, frytki, rejhan (zielenina), sałatka z pomidorów i ogórków i jogurt. Oczywiście chleb. Potem jest sjesta, ale ja jak zwykle nie mogę zasnąć i robię notatki. Na podwieczorek jemy jeszcze melon, ogórki, czereśnie i morele. Ale już nie mamy miejsca. Po posiłku obowiązkowa herbata. Robimy kilka zdjęć i udajemy się na dworzec. Dopiero po 10 minutach bierzemy taksówkę, pod domem gospodarza chcieli 2000R a po 1 kilometrze już tylko 900R. Cwaniaki. Dworzec jest pusty, jest sklep w którym oprócz artykułów spożywczych można nabyć: lodówkę, pralkę, piec gazowy, dywan, odkurzacz, wideo, termosy, garnki, buty, koszule męskie, pastę do butów, żarówki i jakieś artykuły chemiczne. Pociąg spóźnia się 25 minut. Na szczęście są przedziały. Wraz z nami wsiada facet z synem mówiący po angielsku i młoda dziewczyna, która gdy widzi, jak się układamy do snu, jeden obok drugiego, jest zbulwersowana naszym zachowaniem i chce się przenieść do innego przedziału. Niestety nie znajduje miejsca wolnego, i musi się jakoś położyć w tym swoim czadorze i innych częściach garderoby. Oczywiście kładzie się po mojej prawej od strony okna. Niestety już o 3 nad ranem jesteśmy w Mashadzie. Na dworcu mnóstwo pielgrzymów. Są ławki i można dalej spać. Ja zostaję z bagażem, leżę na nim i śpię, a Rafał idzie zwiedzić sanktuarium Imama Rezy. Ja zwiedzałam go już w zeszłym roku.
Nie dane mi jednak pospać, ciągle ktoś mnie zaczepia i chce rozmawiać. Na dworcu mnóstwo policji, wszyscy są kontrolowani, zarówno wychodzący jak i wchodzący. Po powrocie Rafała idziemy na piechotę do centrum, jakieś 3 kilometry. Przed wyjazdem do Afganistanu chcemy jeszcze wejść do kawiarenki, jednak jeszcze jest nieczynna. Na ulicach różnokolorowy tłum, pełno naganiaczy, zachęcających do zrobienia zdjęcia na tle sanktuarium. Znowu stanowimy atrakcję, ale staramy się nie reagować. Po długich poszukiwaniach jedziemy na dworzec autobusowy, jest chyba największy w Iranie (300R). Od razu mamy autobus (7000R) jedziemy tylko 3 godziny, przez pustynię, w dali majaczą łyse i puste góry. W Torbat e Jam (5000R) od razu ktoś ładuje nas do taksówki, zmierzającej do Teybad do granicy. Cena jest śmiesznie niska, ale potem się okaże, że to kierowca źle zrozumiał. Jołop, powinien się chociaż nauczyć liczebników po angielsku. W Teybad wszystkie sklepy już zamknięte, czas sjesty, lecz udaje nam się jeszcze dostać chleb i ohydny zam zam (oranżada) i do tego ciepły, ale coś musimy się napić. Tutaj okazuje się, że do granicy jest jeszcze 11 km i kierowca godzi się nas podwieźć. Znowu cena, którą podaje jest niska, ale nic się nie odzywamy. Dookoła pustynia, gdzieniegdzie kępy traw. Na granicy jest przeprawa z kierowcą, co było do przewidzenia. On chciał 50000R a nie 5000R. Wokoło robi się od razu tłum, wszyscy ciekawi o co chodzi, nawet ktoś mówi po angielsku i tłumaczymy mu, ale to nawet szkoda czasu. Dajemy mu jeszcze 9500A, bo tyle mamy w drobnych i odchodzimy.