Wędrówka na Demavend
Geozeta nr 3
artykuł czytany
3736
razy
Wchodzimy do naszej restauracji. Szef śpi na rozstawionych krzesłach naprzeciwko wentylatora, kelner leży na dywanie. Mają chyba sjestę. Robimy zakupy w sklepie obok hotelu: kilka bułek i owoce. Szczególnie przypada nam do gustu melon. W hotelu zjadamy puszki przywiezione z Polski. Wieczorem na kolację oczywiście chelo-kebab. Jutro trzeba wcześnie wstać. Próbujemy zasnąć pomimo wieczornego upału.
Góry Elburs
Autobus jedzie krętą górską drogą. Po prawej stronie przepaść, po lewej sypiące się zbocze skalne, na drodze masa kamieni, które spadają chyba co chwilę. Żeby tylko któryś nie trafił w nasz autobus. Podziwiamy widoki: wokół nas góry o wysokości ok. 3000 m. Żadnych lasów, tylko drobne krzewy charakterystyczne dla suchego gorącego klimatu. Co jakiś czas na którymś ze wzgórz dostrzegamy kawałek płotu z drutem kolczastym, wieżyczkę obserwacyjną z wartownikiem. Wreszcie za kolejnym zakrętem pojawia się ON - wulkan Mt. Demavend - 5604 metry nad poziom morza (według Irańczyków 5671). Króluje nad pozostałymi szczytami, które teraz wydają nam się pagóreczkami. Widok ten niemalże rzuca nas na kolana. Już nie pamiętamy o taksówkarzu i naciągaczach z Federacji. Jesteśmy teraz tylko my i Góra. Wysiadamy w Reine, koło schroniska, niestety pustego. Dwóch wspinaczy, którzy je kiedyś prowadzili, zginęło dwa lata temu podczas śnieżycy. Szybko znajduje się jednak "pomocnik". Oferuje dojazd samochodem do bazy wypadowej. Po raz kolejny jednak zniechęca nas ceną. Czy oni myślą, że mamy fundusze, jak wyprawa w Himalaje? Idziem pieszo, chociaż nie znamy nawet przybliżonej odległości, kierunku. Po przejściu kilku kilometrów zatrzymuje się przejeżdżający obok samochód. Dwóch miejscowych proponuje podwiezienie za 10.000 riali. Nie jest to dużo, ale próbujemy się targować. Staje na 5.000. Jedziemy zwykłym osobowym samochodem w 6 chłopa plus plecaki. Jakieś 10 kilometrów. Kierowca obiecał do pierwszej bazy. Wysadza nas jednak wcześniej - przy ulach. Pokazuje ręką kierunek do bazy i odjeżdża. Jesteśmy oszołomieni widokiem szczytu, nic nas nie jest z stanie teraz rozdrażnić. Robimy kilka zdjęć na pamiątkę, zakładamy plecaki i idziemy do bazy. Upał zaczyna dawać się we znaki, woda się skończyła. Nie mieliśmy jej zresztą wiele. Sądziliśmy, że nie będzie z nią problemów na zaśnieżonej górze. Spodziewanych strumieni jednak nie widać. Co więcej, wyglądające z daleka jak śnieg białe plamy okazują się być jaśniejszymi skałami. Nieliczne zgrupowania śniegu firnowego są odległe o kilka kilometrów w pionie. Plecaki stają się coraz cięższe. Za nami warkot motoru. Nadjeżdża Mercedes bus, uśmiechnięty pasażer zaprasza nas do środka. Dziękujemy i idziemy dalej. Zdziwiony Irańczyk ponawia zaproszenie. Tłumaczymy, że nie możemy sobie pozwolić na kolejny wydatek. Zaskoczenie na jego twarzy narasta - Jak to? My ludzie gór nie bierzemy od siebie pieniędzy! - odpowiada. Teraz to my jesteśmy zaskoczeni. Po chwili jedziemy samochodem wypełnionym członkami irańskiego teamu wspinaczkowego. Pytają nas o Jerzego Kukuczkę, Wandę Rutkiewicz. Nie wiedzą, że nie żyją. Po 45 minutach jazdy jesteśmy w pierwszej bazie - 2850 m n.p.m. Znajduje się tu mały meczet z przyległą izbą mieszkalną oraz kilka namiotów pasterskich. Dosyć dużo ludzi. Jest piątek, czyli koniec irańskiego weekendu. Wspinacze wracają do domów po dwudniowym wypadzie. Rzucamy się na wodę wypływającą z metalowej rury do koryta dla owiec. Siedzący obok chłopiec zgarnia od nas po 1000 riali za napełnienie butelki. Jak się potem okazuje bezpodstawnie, bo woda nie jest jego. Ale niech ma, cwaniak.
Przy meczecie atmosfera inna niż w mieście. Wszyscy bardziej przyjacielsko do nas nastawieni. Pytają skąd jesteśmy. Wyraz Poland nie jest wszystkim znany. Dopiero gdy używamy irańskiej nazwy "Lachestan" uśmiechają się jeszcze radośniej. Dlaczego tak lubią Polaków? Rozmawiamy z tymi, którzy byli na szczycie. Udzielają nam rad. Jest wcześnie, więc postanawiamy iść jeszcze dziś do drugiej bazy na 4310 m n.p.m. Olewamy aklimatyzację! Zapał dodaje nam sił. Po drodze zaczepiają nas wszyscy schodzący. Skąd ich tylu? Z każdym zdobytym metrem w pionie słabniemy. Zmrok zastaje nas w drodze. Szlak nie jest wcale oznaczony. Idzie się właściwie na azymut, a my nie znamy dokładnego kierunku. Zaczynamy myśleć o rozbiciu biwaku, gdy nagle dostrzegamy łopoczącą w mroku flagę - to druga baza. Jesteśmy ledwo żywi. W bazie kamienny schron z blaszanym dachem i kilka namiotów. Wchodzimy do pierwszego z nich. Na twarzy jednego z siedzących maluje się zdziwienie. Okazuje się, że to jeden z członków federacji, z którym rozmawialiśmy dzień wcześniej. Zaskoczyliśmy go szybkim samodzielnym dotarciem tutaj. Uzgadniamy cenę za rozstawienie namiotów i idziemy spać. Ze snu jednak nici, łeb boli jak diabli. Taka jest cena naszej beztroski. Dzisiaj rano byliśmy jeszcze na 1600 m n.p.m., teraz na ponad 4300. W końcu zasypiam. Sen nie jest jednak głęboki i trzęsę się z zimna.
Rano budzimy się czując ciepłe promienie słońca. Wychodzę przed namiot i sięgam po butelkę z wodą. Ku mojemu zdziwieniu woda jest zamarznięta. Podchodzę do rury, z której jeszcze wieczorem czerpaliśmy wodę. Nic nie leci. Do namiotów podchodzi zarośnięty Irańczyk. "Hello mister!" - wita się ze mną. To miejscowy szerp. Za 20-30 dolarów wniesie plecak, zaprowadzi na szczyt. Przygląda się z zaciekawieniem naszym namiotom. Pytam go o wodę. Okazuje się, że popłynie dopiero wtedy, gdy słońce dostatecznie ogrzeje leżące wyżej płaty śniegu, czyli dopiero koło południa. Nie najlepiej, bo jedzenie, które wzięliśmy wymaga dodania wody. Nie będziemy jeść chińskich zupek na sucho.
Podziwiam okolicę. Szczyty, na które wczoraj patrzyłem z dołu, dzisiaj oglądam z góry. Niebo bardziej niebieskie. Niecałe 100 metrów spaceru, i już czuję lekkie zmęczenie. Wszystko przez wysokość i rozrzedzone powietrze. Po jedenastej zaczyna ciurkać woda, więc bierzemy się za gotowanie jedzenia. "Mister" przygląda się naszym kuchenkom, plecakom, kurtkom. Opowiada o Czechach, którzy byli dwa tygodnie przed nami. Próbowali wejść na szczyt, wycofali się jednak na 5 tysiącach.
Postanawiamy dla aklimatyzacji zrobić wypad kilkaset metrów wyżej. Wychodzimy po południu. Idzie się dosyć ciężko. Trudności technicznych raczej nie ma. We znaki daje się wysokość, a także luźne kamienie, po których idziemy. Z każdym krokiem obsuwamy się kilka-kilkanaście centymetrów. Zastygła 10.000 lat temu lawa przybrała fantazyjne kształty. Odsłonięte żebro ukazuje nam profil dokumentujący wiele wybuchów wulkanu. Dochodzimy do wysokości ok. 4700-4800 m n.p.m. Po godzinnym odpoczynku wracamy na dół. Znacznie łatwiej schodzi się po rumoszu skalnym, trochę jak po ruchomych schodach. Dochodzimy do wniosku, że na górę należy wchodzić żebrami, schodzić natomiast należy wypełnionymi przez kamienie żlebami.
W bazie zostajemy zaproszeni do namiotu Federacji. Przez wakacje mieszka tam dwóch studentów politechniki - wspinaczy, którzy opiekują się bazą. Częstują nas herbatą. Informujemy ich o naszych planach zdobycia góry następnego dnia. Udzielają kolejnych rad. Okazuje się, że należy wystartować jak najwcześniej, najlepiej jeszcze po ciemku. Gorące promienie słońca powodują powstawanie oparów siarki pod szczytem. Dają nam czosnek, który podobno łagodzi działanie siarki. Do wieczora opowiadamy o polskich i irańskich górach. Nie mają ochoty rozmawiać na tematy społeczno-polityczne. O dziesiątej idziemy spać. Głowa na szczęście już mniej boli.
Przeczytaj podobne artykuły