Wędrówka na Demavend
Geozeta nr 3
artykuł czytany
3727
razy
Szczyt
O 2-giej rano budzik stawia nas na nogi. Na dworze jeszcze ciemno. Mamy tylko jedną latarkę, więc trochę trudno przygotować posiłek. Grzebiemy się. Ale i tak możemy wyjść dopiero o świcie. Pakujemy do małych plecaków wodę z glukozą, trochę jedzenia, glukokardiamid, ciepłe ubranie i wychodzimy. Wschodzącego słońca niestety nie widać. Zasłania je jeden z garbów Demavendu. Dochodzimy do miejsca, gdzie dzień wcześniej skończyliśmy rekonesans. Do szczytu jeszcze ponad 800 metrów w pionie. Coraz więcej obsuwających się kamieni. Bywa tak, że zjeżdżamy poniżej miejsca, z którego stawialiśmy krok, "urobek" jest więc ujemny. Docieramy w końcu na jakieś 5000 metrów. Zza przewyższenia wyłania się nie widziane wcześniej "Siarkowe Wzgórze". Nad żółtą skałą unoszą się żółte obłoki - pozostałość aktywności wulkanu. Dostajemy się w jeden z nich. Gryzący gaz nie pozwala oddychać, krztusimy się. Wyciągamy czosnek, obieramy i wkładamy do nosa. Trochę lepiej. Jesteśmy już nieźle zmęczeni. Krótki odpoczynek trzeba robić co 10 kroków. Dyszę jak miech kowalski. A może by tak wrócić? Nie, ambicja nie pozwala. Jesteśmy tu, więc musimy zdobyć szczyt. Już nie idziemy w grupie. Każdy ma swoje tempo. Rozciągamy się na przestrzeni kilkuset metrów. Siarka staje się coraz bardziej dokuczliwa. Widzę przed sobą wąski żleb i postanawiam nim przejść. Żleb nie jest wentylowany i gazy siarkowe nie mają ujścia. Zaczynam się potwornie dusić. Jedyne co mi pozostaje to jak najszybciej z niego wybiec. Po 30 krokach biegiem wydostaję się na świeże powietrze. Wysiłek ogromny, więc padam zmęczony na ziemię. Ostrzegam jeszcze Krzyśka, który chce powtórzyć moją trasę. Do szczytu jeszcze jakieś 200 metrów w pionie. Jesteśmy tak blisko, że nie można już rezygnować. Kamyczki, po których idziemy stają się drobniejsze i jaśniejsze. Już widać szczyt. Widok ten dodaje nam sił. Wymieniam czosnek w nosie i wlokę się dalej. Mija jakieś pół godziny, może godzina. Podnoszę spuszczoną głowę. To szczyt! Uradowany wdrapuję się na skałkę, po chwili przychodzi Krzysiek. Robimy sobie pamiątkowe zdjęcia. Szczyt Demavendu to klasyczny krater. Można go obejść wokoło, nie mamy jednak siły. Gdzieś w dole widzimy góry otaczające wulkan. Od północnej strony nawet ośnieżone. Niebo jest ciemnogranatowe. Pomimo, że to nie Mount Everest, wiem już co znaczy być "na dachu świata". Siarka jednak nie pozwala o sobie zapomnieć. Kilkaset metrów od szczytu dwie postacie - Maciek i Daniel. Będą tu za jakieś pół godziny. Nie dam rady tyle czekać. Robi mi się mdło od oparów. Na tej wysokości w ogóle nie odpoczywam więc decydujemy się na zejście. Mijamy chłopaków, którzy też są ledwo żywi. Umawiamy się w bazie. Zaczynam zjeżdżać razem z kamieniami. Chcę się szybciej wydostać z "Siarkowego Wzgórza". Mylę drogę i wychodzę wprost na płat zlodzonego śniegu, który z dołu wyglądał na znacznie mniejszy. Teraz jest ogromy. Wchodzę na niego i od razu się przewracam, jest zbyt śliski, by po nim iść. Jeśli zjadę, to się zabiję. Muszę więc wrócić i przejść do sąsiedniego żlebu. Nie schodzę, tylko zjeżdżam wraz z osuwającymi się kamieniami. Szybko tracę wysokość. W dole widzę jasny punkt. To słońce odbija się w blaszanym dachu schronu. Jestem coraz niżej. Po pół godzinie zaczynam dostrzegać sylwetki ludzi kręcących się w bazie. Po chwili widzę, że stoją zgrupowani w jednym miejscu. Oglądają mnie przez lornetkę. Boją się o nas, czy co? Wreszcie docieram do namiotów. Padam zmęczony. Wejście zajęło nam ponad 5 godzin, zszedłem w dwie.
Podchodzą do mnie Irańczycy. Okazuje się, że jest to ekipa Telewizji Irańskiej, która przyjechała kręcić film o wulkanie. Oczywiście zostałem sfilmowany leżący bez sił na ziemi. Ciekawe jaki dodali komentarz? "Zachodni imperialista leżący u stóp irańskiej góry". Zapraszają mnie na herbatę. Nie mówią prawie w ogóle po angielsku, więc sobie za dużo nie pogadamy. Po jakimś czasie wracają chłopaki. Filmowcy proszą, byśmy pokręcili się trochę przy namiotach, dają lornetkę, przez którą mamy obserwować górę i filmują. Pojawia się "Mister" zawiedzony trochę, że zdobyliśmy szczyt bez jego pomocy. Wieczorem uroczysta kolacja w namiocie Federacji i pożegnanie.
Schodzimy do pierwszej bazy. Żal tak szybko rozstawać się z górą. Postanawiamy tu zanocować. Ku naszemu zdziwieniu w izbie przy meczecie spotykamy ekipę geologów: dwoje Amerykanów i trzech Irańczyków. Przyjechali prowadzić badania wulkanu. Znajdujemy pękniętą piłkę, postanawiamy więc rozegrać międzynarodowy mecz. Bramki robimy z kijków teleskopowych. Mecz kończy się zwycięstwem ekipy rdzennie polskiej. "Mister" z politowaniem kiwa głową.
Słońce powoli skrywa się za Demavendem. My myślimy już o kolejnym celu wyprawy - trzecim co do wysokości szczycie Iranu - Alam-Kuh.
Przeczytaj podobne artykuły