Taksówki w poprzek... Bangkok
artykuł czytany
4117
razy
Najwięcej radości przysparzają pasażerowie tubylcy, bo zgraja turystów podobnych do nas, z jakimi jechaliśmy na wyspę była dosyć nudna, za to w drodze powrotnej było ciekawiej. Współpasażerami była nam grupka Arabów wyposażona w sporo pakuneczków i wielkie czerwone wiadro z deklem zamykane na kłódkę. W naczyniu tym cały czas coś niepokojąco chlupotało. Faworytem moich towarzyszek podróży był za to chudziutki dziadek, który chrząkał, charkał i spluwał flegmę przez okno - dobrze, że siedział za nami licząc od strony lokomotywy. Do dziadunia należały bagaże zajmujące prawie połowę wagonu. Do teraz nie mam pojęcia jak on to wszystko wniósł i wyniósł z pociągu…
Przygody transportowe, czyli taksówki i nie tylko w poprzek...
Sposobów na poruszanie się po stolicy Tajlandii jest bardzo wiele, bo i środków transportu publicznego jest dużo. Z masowych środków transportu najczęściej poruszałem się busikeim typu pick up zwanym Songthaew (Santeo - w tłumaczeniu dwa rzędy). Są to otwarte półciężarówki, na które kierowcy pakują ilu się tylko da pasażerów, sadzając ich na dwóch przeciwległych ławkach. Tego typu komunikacja jest powszechna na krótkich trasach w poszczególnych dzielnicach. Oprócz tych busików są również zwykłe autobusy miejskie dosyć brzydkie i "na oko" w kiepskim stanie technicznym, ale za to mające niepowtarzalny klimat. W samym centrum biznesowo-handlowym Bangkoku jest jeszcze bardzo nowoczesny "Sky Train", czyli metro nadziemne szybko pozwalające się przemieścić pomiędzy ważnymi punktami miasta. Są jeszcze łodzie różnego rodzaju zwykle są najszybsze, jeśli trzeba lub chce się przedostać z jednego końca miasta na drugi. Mnie najbardziej się podobało podróżowanie taksówkami, bo zawsze wiązało się z przygodami i poznawaniem ludzi. Prawie każdy taksiarz nawet jak ni w ząb nie rozumiał po angielsku starał się nawiązać jakąś rozmowę czy w inny sposób się porozumieć. Taksówek jest w BKK zatrzęsienie część z nich to korporacyjne taxi z taksometrami, część to prywatne auta jeżdżące jako wynajem limuzyn (najdroższe) zwykle spod lotniska, są jeszcze mototaxi, czyli motorek i pan w pomarańczowej kamizelce powożący tym sprzętem - zabiera 1 pasażera i jest to najszybszy sposób przemieszczania się, ale też najbardziej niebezpieczny. Ostatnia formą taksówek są Tuk Tuki, czyli motorki trójkołowe z ławeczką dla 2-3 pasażerów. Są one najbardziej charakterystyczne dla Bangkoku, ale jednocześnie są najdroższe i kierowcy bardzo często mylnie podają niższą cenę, po czym klienta dającego się na to nabrać zawożą do sklepu, z którego właścicielem mają umowę o prowizję za nagonionego klienta. Najbardziej polubiłem taksówki - tanie (od 50 Bathów do 200 Bathów za kursy jakie odbywaliśmy w przeliczeniu to daje od 4 do 16 PLN), klimatyzowane i zazwyczaj prowadzone przez sympatycznych kolesi. Kierowcy bardzo często nie rozumieją po angielsku i zdarza się, że zawożą nie tam gdzie się chce, bo wymawianie tajskich nazw ulic lub miejsc bywa skomplikowane i łatwo o nieporozumienie związane z tym, że kierowca słyszy, co innego niż nam się wydaje, że mówimy. Ale w zamian często są bardzo sympatyczni i weseli śmiejąc się z kawałów w radiu, albo robiąc krótkie objaśnienia gdzie się znajdujemy i co widzimy mijając jakieś ważniejsze budynki. Złapanie taksówki jest przy ich sporej ilości banalne, ale po złapaniu trzeba przejść do negocjacji czy kierowca wie gdzie jechać i za ile tam pojedzie. Chodzi o to, że czasami taksiarze nie chcą jeździć inaczej niż płatną autostradą a opłaty na bramkach uiszcza klient, chyba że kurs jest bez taksometru i można negocjować cenę, wtedy zwykle wygląda to tak:
Taxidriver: 200 Bath and I go highway
Klient: 150 Bath and no highway
Taxidriver: OK.
Oczywiście w takim przypadku jazda odbywa się bez włączania taksometru. W zamian są różne atrakcje typu krótkie objazdowe zwiedzanie ulicy z ambasadami i klimatycznych uliczek, na których taksiarz kupuje owoce i częstuje nimi pasażerów. Takimi gestami Tajowie mnie ujmowali i również za takie fajne podejście do życia i obcych bardzo ich polubiłem.
Ludzie, miasto i Ramkhamhaeng
Ramkhamhaeng to ulica, na której najczęściej bywałem. Krótka podróż Songthaew i z apartamentu Premier Place docierałem sam lub w towarzystwie moich towarzyszek podróży do najbliższego centrum handlowo-rozrywkowego w zamieszkiwanej przez nas dzielnicy. W zasadzie nie trzeba się było ruszać dalej do centrum Bangkoku, bo na Ramkhamhaeng było wszystko, co potrzebne do życia i poznawania klimatu miasta. Mnóstwo sklepów, straganów i jadłodajni na chodnikach oraz mały bazar spożywczo-kwiatowy.
Pierwsze chwile w stolicy Królestwa Tajlandii były trudne. Przejazd przez ruchliwe, gwarne i betonowo-brudne ulice pełne samochodów i ludzi. W zasadzie wszystkie główne ulice to był wielki korek. A ruch lewostronny pogłębiał tylko dezorientację, bo wszystko działo się na odwrót niż zwykle jesteśmy do tego przyzwyczajeni. Ulice zawsze są pełne ludzi, może z wyjątkiem godzin od 2-5 rano. Chodniki są wąskie, tzn. część chodnika przeznaczona dla przechodniów jest wąska, bo większa część zajęta jest przez kramy z wszelakimi dobrami. Z czasem się przyzwyczaiłem a nawet polubiłem ten chaos, który jednak rządził się pewnym wewnętrznym rytmem i prawami, które bardziej się wyczuwało niż można opisać.
Bycie Farang jak mnie określił poznany Taj o imieniu Benz (jak mercedes), jest całkiem przyjemne, bo oznacza pewne przywileje niedostępne dla tubylców. Będąc turystą można bezproblemowo wchodzić do klubów i kupować alkohol, podczas gdy Tajowie praktycznie zawsze są przy takich okazjach legitymowani. Poza tym białych traktuje się w sytuacjach bardziej oficjalnych lub handlowych zwykle z większym szacunkiem, zupełnie niezasłużonym. Farang w wolnym tłumaczeniu oznacza białasa, takim określeniem Tajowie określają wszystkich białych przybyszów. Określenie to nie jest w założeniu pogardliwe czy też rasistowskie, przynajmniej nie odniosłem takiego wrażenia.
Pod koniec pobytu w Bangkoku byłem na tyle oswojony z okolicą i Ramkhamhaeng, że swobodnie i samotnie szwędałem się z aparatem i robiłem zdjęcia przy okazji jakichś drobnych zakupów. Handlarze uliczni czasami nawiązywali coś jakby rozmowę - jedni o piłce nożnej, inni o zdjęciach, które im robiłem i pokazywałem na ekraniku cyfrówki. Oczywiście słowo rozmowa to przesada, bo ta interakcja to głównie pojedyńcze słowa i gesty określające wrażenia, jakie wobec siebie odczuwamy. Przy okazji takich wycieczek po okolicy zdarzały się w zasadzie tylko sympatyczne sytuacje. Jednym z nich było drobne nieporozumienie z kwiaciarką. Robiłem zdjęcia kwiaciarskiego kramu oraz jego właścicieli, a później zabrałem się do kupowania kwiatów jednocześnie dziękując po tajsku (Khapunkhap) za pozwolenie na robienie fotek i wtedy pani pomyślała, że rozumiem po tajsku i się mnie zaczęła o to pytać. Gdy zobaczyła moją zbaraniałą minę zaczęła się serdecznie śmiać, a ja razem z nią. Gdy już skończyliśmy się śmiać to kupiłem kwiaty. Tak sympatycznych chwil było więcej i dla takich momentów warto pokonać pół świata.
Powrót z Tajlandii wywołał szok kulturowy, bo już nikt obcy na ulicy się do mnie nie uśmiechał, ani nie cieszył się, że właśnie przyszedłem do jego sklepu coś kupić. Mimo, że na pewno tamtejsza grzeczność jest formą gry społecznej to jednak sympatyczniej przebywa się pośród uśmiechających się łagodnych buddystów, niż często gburowatych słowian. Chciałbym jeszcze kiedyś usłyszeć jak ktoś odpowiada uśmiechem na moje Sabadi Mai Khap (tajskie powitanie - nieprzetłumaczalne) jeszcze raz ukłonić się i podziękować za cokolwiek pogodnym Khapunkhap (dziękuję). Khapunkhap Tajlandio.
Przeczytaj podobne artykułyfotoreportaż