podróże, wyprawy, relacje
ARTYKUŁYKRAJEGALERIEAKTUALNOŚCIPATRONATYTAPETYPROGRAM TVFORUMKSIEGARNIABILETY LOTNICZE
Geozeta.pl » Spis artykułów » Azja » Do utraty tchu! Sumatra'98
reklama
Paweł Zalewski, Jacek Bukowicki
zmień font:
Do utraty tchu! Sumatra'98
Geozeta nr 6
artykuł czytany 6252 razy
Temperatura około 35 st. C, nisko wiszące chmury, za które na szczęście często chowało się Słońce i duszne, ciężkie od nadmiaru wilgoci powietrze - to komitet powitalny jakim przywitała nas Sumatra.

Madan

a promie, którym przypłynęliśmy z Malezji cieszyliśmy się ostatnimi chwilami bezczynności. W czasie pobytu na wyspie nie mieliśmy okazji do "zdrowego" leniuchowania. Chcieliśmy poznać jak największą jej część w ciągu 14 dni. Tylko na tak krótki pobyt dostaliśmy wizę w Warszawie. Po dotarciu do miasta Medan w północno-wschodniej Sumatrze natychmiast otoczeni zostaliśmy przez grupę tubylców proponujących transport do każdego zakątka wyspy. Zanim wyruszyliśmy dalej wymieniliśmy pieniądze. Za 50$ otrzymaliśmy 500.000 rupii indonezyjskich, czyli czterokrotnie więcej niż podawały ostatnie przewodniki. Ceny na szczęście dla nas wzrosły niewiele. Była to zasługa kryzysu ekonomicznego, który ogarnął w ostatnich czasach Indonezję. Gruby plik banknotów jaki każdy z nas otrzymał szczelnie wypełnił portfel i kieszenie. Byliśmy gotowi do opuszczenia Medanu. To największe na Sumatrze, ponad dwumilionowe miasto przypomina raczej gigantyczną wieś. Niska zabudowa, liczne stragany, wiele drewnianych, rozpadających się szop. Do tego parę hoteli, banków, meczetów, uniwersytet, McDonald's i KFC.
Z Medan jeszcze tego samego wieczoru wyjechaliśmy w kierunku jeziora Toba. Głównym środkiem transportu w tej części świata obok wszędobylskich skuterów i motorów są minibusy. Jazda takim minibusem to dla każdego Europejczyka niezapomniane przeżycie. Najważniejszą częścią pojazdu jest klakson - musi być głośny i niezawodny. Wszystko inne ma prawo nie działać - pasów bezpieczeństwa nie ma, zegary ruszają się tylko na wertepach a wycieraczki jedynie zdobią przednią szybę. Na szczęście w czasie deszczu kierowca trochę zwalnia. Drogi indonezyjskie to oddzielna historia. Kierowcy większych samochodów jadących z przeciwka muszą się nieźle nagimnastykować przy mijaniu. Wyprzedzanie zakrawa na wyczyny cyrkowców. Na górskich odcinkach dróg przed zakrętami tworzą się ogonki samochodów czekających na wolną drogę z przeciwka.

Parapat

Późnym wieczorem w strugach tropikalnej ulewy dotarliśmy do miejscowości Parapat nad jeziorem Toba. Wczesnym rankiem wsiedliśmy na prom i popłynęliśmy na wyspę Samosir. Towarzyszył nam poznany jeszcze poprzedniego wieczora młody mieszkaniec wyspy o imieniu Zeus. Zaprowadził nas do bungalowów, które jego rodzina wynajmowała zagranicznym turystom. To miejsce do dziś wspominamy jako jedno z najsympatyczniejszych z całej wyprawy. Po pierwsze domki były bardzo wygodne (prysznic, wygodne łóżko i muszla klozetowa), po drugie bardzo tanie (dzień pobytu dla dwóch osób = 1$), a po trzecie gospodarze bardzo mili. Pierwszego dnia pobytu na wyspie wynajęliśmy motory i ruszyliśmy zwiedzać. W szalonym pędzie mijaliśmy wioski Bataków - rdzennych mieszkańców Samosir i okolic. Obecnie są chrześcijanami, lecz na przełomie wieków jeszcze byli ludożercami. W praktyce ich religia jest mieszaniną dawnych wierzeń animistycznych z religią chrześcijańską. Mieliśmy nawet okazję wziąć udział w uroczystości, która ku naszemu zdziwieniu okazała się stypą. Na placu w pewnej wiosce zebrała się ludność by pożegnać zmarłego. Ceremonii towarzyszyły śpiewy, tańce, muzyka i przemowy członków rodziny i miejscowych dostojników. Liczna rodzina otaczała trumnę przykrytą czarnym płótnem z namalowanym krzyżem, natomiast pośrodku placu stał przywiązany do pala kuc - ofiara czekająca na poćwiartowanie i zjedzenie. To miało pomóc duszy zmarłego w dostaniu się do raju.
Nie gustując w koninie ruszyliśmy co motor wyskoczy podziwiać wulkaniczny krajobraz wyspy. Samosir jest prawdopodobnie pozostałością po zespole wulkanów zaś jego kaldera jest wypełniona wodami jeziora Toba. Jezioro o owalnym kształcie ma długość prawie 100 km i szerokość około 30 km. Wyspa wznosi się na wysokość około 1000 m nad poziom jeziora i rozciągają się z niej widoki na okoliczne stożki wulkaniczne. O pochodzeniu wulkanicznym świadczą również liczne gorące źródła oraz wydobywający się z nich zapach siarki.

Deszczowy las

Podróżując w strefie okołorównikowej jednym z naszych największych pragnień było poznanie prawdziwego, bujnego lasu deszczowego wraz z jego mieszkańcami. Zanim dotarliśmy na Sumatrę zdążyliśmy się przekonać, że na Półwyspie Malajskim, zwłaszcza w części tajlandzkiej niewiele zostało do oglądania. Dominują pola ryżowe oraz plantacje palmy oleistej i kauczukowca. Największe więc nadzieje wiązaliśmy z Sumatrą. Czekało nas jednak niemałe rozczarowanie. Myślę, że można powiedzieć, że nizinny las tropikalny na Sumatrze już nie istnieje. Ostało się jedynie co nieco na terenach trudniej dostępnych - w górach i na słonych bagnach. I tak, obecnie istnieją tylko dwa wielkie kompleksy zwartego równikowego lasu górskiego - w rejonie Parku Narodowego Gunung Leuser na północy oraz Parku Narodowego Kerinci Seblat w środkowo-zachodniej części wyspy. Niestety nie zdołaliśmy dotrzeć do tego drugiego. Musielibyśmy pokonać dość dużą odległość, żeby się tam dostać, a na to nie mieliśmy czasu. Na mapie nie wydawało się to tak daleko. Jednak rzeczywistość, przeszła wszelkie nasze wyobrażenia - pokonanie 180-kilometrowgo odcinka drogi zajęło nam ponad siedem godzin. Nasz pobyt w Kerinci miałby sens gdybyśmy mogli przeznaczyć na niego minimum 6 dni. Szybko okazało się to niemożliwe. Szkoda, ale z drugiej strony mamy po co wracać na Sumatrę - choćby po to by przeżyć ciężką dwudniową wspinaczkę przez las na niebosiężny, wciąż czynny wulkan Gunung Kerinci i przekonać się o istnieniu sumatrzańskiego tygrysa i nosorożca.
Wrota do Parku Narodowego Gunung Leuser znajdują się w miejscowości Bukit Lawang, jakieś 80 km na zachód od Medan. Położona nad brzegiem rwącej, górskiej rzeki Bohorok, niegdyś mała wioska, z czasem zamieniła się w tętniące życiem miasteczko turystyczne, w którym przestrzeń jest skwapliwie wypełniana różnymi hotelikami, restauracyjkami, sklepikami z pamiątkami bądź straganami z żywnością. Wydaje się, że wszyscy tam potrafią mówić po angielsku, a przynajmniej ci, którzy mają do czynienia z turystami. Tak więc dogadać się nie było trudno.
To wszystko dzięki Centrum Rehabilitacji Orangutanów "Bohorok" utworzonego tam przez WWF w 1973 roku. Ma ona celu odnowienie populacji tych fascynujących zwierząt głównie poprzez powtórne przystosowanie ich do życia na wolności. Obecnie na terenie parku żyje tam ponad 5 tys. osobników i każdy turysta może być pewien ujrzenia dzikiego (nawet wściekle szarżującego!) orangutana. Najprościej jest pójść w okolice paśnika - stołówki "ludzi lasu" (w mowie malajskiej orang = człowiek, utan = las). Jednakże o wiele ciekawiej jest wybrać się na górską wędrówkę przez las. Konieczny jest przewodnik, który załatwi formalności związane ze wstępem do parku, a przede wszystkim poprowadzi i co nieco opowie.
Strona:  [1]  2  3  następna »

górapowrót
podobne artykułyPrzeczytaj podobne artykuły
»  Wyspa w wyspie, jezioro w jeziorze
górapowrót
kursy walutkursy walut
[Źródło: aktualny kurs NBP]