podróże, wyprawy, relacje
ARTYKUŁYKRAJEGALERIEAKTUALNOŚCIPATRONATYTAPETYPROGRAM TVFORUMKSIEGARNIABILETY LOTNICZE
Geozeta.pl » Spis artykułów » Europa » «Sloboda ili Smrt» jest ich hasłem
reklama
Dawid Zadura
zmień font:
«Sloboda ili Smrt» jest ich hasłem
artykuł czytany 3811 razy
Prisztina jest dziś czysto albańskim miastem. Stolica Kosowa to prawdziwa europejska metropolia. Gdyby nie wszechobecne wojsko i policja oraz tu i ówdzie szczątki wypalonych serbskich domostw, można by zapomnieć o wojnie sprzed kilku lat i wciąż gorejącym konflikcie etnicznym. Ibrahim Rugova jest dla Kosowarów tym kim Dmowski i Piłsudski dla Polaków, dlatego obecność jego nazwiska i mitu jest tu powszechna. Ulice, pomniki, restauracje imienia Rugovy.W mieście mieszka dziś około 300 tys. Albańczyków oraz… 200 Serbów. Jeszcze w 1999 r. było ich 21 tysięcy, gdy Albańczyków około połowy dzisiejszego stanu. Młode pokolenie Albańczyków nie zna serbskiego i nie odróżnia go od innych słowiańskich języków. Zapewne dlatego właśnie przewodniki odradzają głośnego posługiwania się nimi w tym mieście i również zapewne z tego powodu przy każdej niemal okazji jesteśmy pytani o kraj pochodzenia. Sprawdzają nas czy nie jesteśmy Serbami – samobójcami… . Ale coś się jednak zmienia. Dragan wspominał przecież, że zwykłym Albańczykom euforia minęła i serbskim można próbować się posługiwać. Rzeczywiście, to co przed paru laty było nie do pomyślenia, teraz jest możliwe: jeśli tylko rozmówcy znają ten język, po serbsku zamawiamy taksówki, obiad w restauracji albo czewapy i burki w barze, serbskim posługujemy się robiąc zakupy.
W centrum Prisztiny stoi olbrzymia prawosławna cerkiew. Nie zdążyliśmy sprawdzić czy była czynna. Zwraca uwagę masa zachodnich samochodów i wszechobecne warsztaty napraw. W labiryncie uliczek odnajdujemy nasz hotel. Trzeba przyznać ze to najbardziej cywilizowane miejsce w jakim mieliśmy możliwość noclegu. Zwiedzamy miasto taksówką i pieszo. Dostrzegamy wiele starych meczetów pamiętających czasy tureckiej okupacji. Powstają też ciągle nowe. To ciekawe, bo Albańczycy nie są przecież zbyt religijni. Jeżeli nie religijny motyw, to widocznie polityczny… Po nocy w hotelu udajemy się na dworzec autobusowy. Nie jest źle, mają przechowalnię bagaży i wszystko wygląda dosyć schludnie. Po dłuższej chwili ruszamy więc do Peciu – siedziby serbskiego patriarchy prawosławnego. Trzygodzinna podróż na zachód to dobra okazja na poznanie kosowskich krajobrazów. Ich integralną częścią są pomniki Armii Wyzwolenia Kosowa stawiane tuż przy drodze właściwie w każdej wiosce. Wszędzie czerwone flagi z czarnym, dwugłowym orłem. Nacjonalizm triumfuje. Przejeżdżamy przez Drenicę – rzadko zaludniony, lesisty płaskowyż w centralnej części Kosowa, gdzie na dobrę rozpoczęła się albańska rebelia przed dziewięciu laty. Krótki spacer po Peciu to za mało, aby obejrzeć którykolwiek z miejscowych zabytków jak XV–wieczny turecki meczetem Bajrakli. Naszym celem jest Pećka Patriaršija, a ta znajduje się kilka kilometrów za miastem. Gdy nasza taksówka zbliża się do wojskowych zapór chroniących dostępu do niej, pozwalam sobie oddać kilka strzałów z aparatu fotograficznego w stronę obsadzających je włoskich żołnierzy. To błąd, nie podoba im się to. Gdy zatrzymujemy samochód każą nam się wylegitymować i skasować zrobione zdjęcia. Sytuację ratuje fakt, że obydwa nasze aparaty to analogi, a nie cyfrówki. – To bardzo niebezpieczne miejsce, nie możecie robić tu zdjęć – wyjaśnia dowódca posterunku. Nie wiedziałem, że Włosi to tacy formaliści. Zatrzymują nasze paszporty na czas odwiedzin w patriarchacie. Między zewnętrzną bramą, a właściwym ścisłym zespołem klasztornym jest jeszcze długa, malownicza droga, wzdłuż strumienia. Wystarczy unieść głowę by ujrzeć wspaniałe, strome i wysokie góry okalające patriarchat. Monastyr Pećka Patrijaršija składa się z kilkunastu obiektów, z których najstarszy pochodzi z XIII wieku. Peć to serbska Częstochowa. Są tu aż cztery cerkwie stanowiące jeden kompleks budowli. Od końca XIII wieku znajdowała się tu siedziba arcybiskupa serbskiego, a następnie patriarchatu. To tu w 1690 roku zapadła decyzja o pierwszym wielkim eksodusie Serbów do Wojwodiny, poza zasięg tureckiego jarzma.
Opuszczamy klasztor, Włosi oddają nam paszporty a my wracamy do Prisztiny. Teraz tylko szybki obiad na dworcu i już jesteśmy w autobusie do Skopje. Przed nami kolejnych kilka godzin podróży w upale, który rekompensują cudowne widoki za oknami. Znów wielkie góry pokryte zielonym lasem, pod nimi szerokie kotliny, masa mostów i tuneli. Przekraczamy granicę bez problemów. Dworzec w Skopje jest bardzo nowoczesny i ładny, ale stolica Macedonii wygląda troszkę sennie. Z trudem odnajdujemy nasz hotel położony w starej, albańskiej części miasta. Nad wjazdem do niej powiewa brudna, albańska flaga. Dzielnica wygląda dość uroczo. Pełno tu wąskich, starych uliczek i knajp. Podobno nie jest tu jednak zbyt bezpiecznie. Rankiem pijemy kawę po turecku i ruszamy w miasto. Obok hotelu mamy meczet, więc śniadanie jemy przy akompaniamencie zawodzącego muezzina. Kilka ulic dalej piękny pomnik Skanderbega – albańskiego bohatera walczącego przeciw Turkom w XV w. Albańczycy czują się tu jak u siebie w domu. To co z pewnością warto obejrzeć w Skopjie to cerkiew św. Dmitrija – poprzednia siedziba Macedońskiej Cerkwii Prawosławnej, a zwłaszcza cerkiew św. Spasa [Zbawiciela] ze wspaniałym ikonostasem oraz położony na przyległym dziedzińcu grobowiec i, w sąsiedztwie muzeum Goce Delczewa – przywódcy legendarnej VMRO i ojca macedońskiego nacjonalizmu. Nad miastem góruje stara, turecka twierdza – Kale, z której rozpościera się widok na całe Skopje. Po drugiej stronie Wardaru mamy czyste i eleganckie centrum, w którym co rusz spotykamy ludzi znających język polski. Z sennej stolicy wyruszamy jednak dalej: nad Jezioro Ochrydzkie, tam gdzie na przełomie III i IV wieku zaczęło się chrześcijaństwo w Macedonii a św. Klemens Ochrydzki w IX wieku stworzył cyrylicę. Jezioro jest naprawdę fantastyczne, wielkie i mistyczne. Na jego brzegach znajduje się kilka cerkwi i klasztorów bezcennych dla chrześcijaństwa. Miasto Ochryda żyje głównie z turystów. Nic dziwnego, bo jest bardzo malownicze i zadbane. Nad brzegiem jeziora znajduje się ogromny deptak z masą restauracji. Stare miasto również jest bardzo piękne. Oczywiście także tu spotykamy Polaków. Nad brzegiem tego samego jeziora, ale 26 km na południe, znajduje się miejscowość Sveti Naum z monastyrem z X w. założonym osobiście przez samego św. Nauma. Z kamiennego dziedzińca rozciąga się fantastyczny widok na jezioro, który na długo pozostanie w mojej pamięci.
Kilka km dalej zaczyna się jednak zupełnie inny świat. Godzina pieszego marszu i jesteśmy na macedońsko-albańskiej granicy. Wita nas napis Republika e Shqipërisë, podziurawiony jak sito od karabinowych pocisków. Jesteśmy w Albanii… Przez Pogradec i Tiranę chcemy pojechać do Szkodry. Im głębiej w Albanię tym więcej brudu, upału, śmieci i skał. Krajobraz trochę marsjański, a z pewnością przygnębiający. Meczetów prawie nie dostrzegam, nie ma ich tyle co w Kosowie.
Przez 4 godziny jedziemy busem po krętych drogach wiodących przez albańskie góry i w końcu docieramy do Tirany. Od początku nie podoba mi się tu. Miasto wygląda dość przytłaczająco. Wszędzie pył, skwar i odrapane budynki. Do tego problemy komunikacyjne skutecznie zniechęcają nas do spaceru po stolicy. Oni nie znają angielskiego ani serbskiego, my albańskiego lub niemieckiego. Plac Skanderbega oglądamy więc tylko przelotem, by jak najszybciej dotrzeć na dworzec autobusowy i opuścić to miasto. Niestety dworzec jest jeszcze bardziej dołujący niż albańska prowincja. Tego nie da się opisać, to trzeba zobaczyć! – Kambodża w Europie – podsumowuje Mariusz. Szybko ładujemy się w autobus do Szkodry i w potwornym upale ponad 40 stopni ruszamy na północ. Niestety legendarne miasto Szkodra (czyli serbski Skadar) – mimo swoich niewątpliwych historycznych atrakcji – też nie odbiega od Tirany swoim ponurym pejzażem. Widok gigantycznego betonowego pomnika komunistycznych partyzantów wgniata mnie w ziemię… Decyzja jest prosta: skoro pieniążków mamy coraz mniej, Szkodra niezbyt nam się podoba, a Czarnogóra jest tuż obok – spadamy stąd jak najszybciej! Znajdujemy taksiarza, który za 3000 leków (<100 zł) zawiezie nas do Crnej Gory a konkretnie do Ulcinja, najbliższego kurortu po słowiańskiej stronie granicy.
Po przekroczeniu czarnogórskiego kordonu widać i czuć gdzie zaczyna i kończy się Europa. Więcej zieleni, znacznie mniej śmieci, miła dla ucha słowiańska mowa... Po kilku godzinach jazdy jesteśmy już w Ulcinju. Przedarcie się na wybrzeże zajmuje dobrych kilkanaście minut bowiem miasto oblegają turyści. Na skalnych półkach białe domy i hotele, morze ludzi, dwie plaże przecięte skalnym urwiskiem, stara twierdza nad samym brzegiem Adriatyku. Po tylu dniach podróży zasłużyliśmy na tę chwilę odpoczynku. Czas wypełniamy plażowaniem i rajdem do przepięknego Kotoru. Rzut oka na fenomenalną Bokę Kotorską i już wiem, że muszę tu wrócić. Błękitne morze, palmy, wysokie góry, przystępne ceny, świetna muzyka. Czy trzeba czegoś więcej? Ze smutkiem opuszczamy to piękne miejsce. Tym bardziej że całą najbliższą noc spędzimy w pociągu do Belgradu. Okazuje się, że 10 godzin snu w kuszetce to za mało aby odpocząć po tak intensywnej wyprawie. Belgrad smakuje już inaczej. Jesteśmy po prostu zmęczeni, a ponadto dokucza 41–stopniowy upał, przed którym ratują nas belgradzkie czezmy. Czas wracać do Polski. Zwiedzam miasto bez przekonania. Nad ujściem Sawy do Dunaju zwiedzamy turecką twierdzę Kalemegdan; dalej – główny deptak z dobrze zaopatrzonymi księgarniami, zaś przy głównym dworcu kolejowym natrafiamy na kiosk z czetnickimi gadżetami, więc kupuję bez chwili namysłu kultową czarną flagę z hasłem Sloboda Ili Smrt. Sprzedawca jest pozytywnie zaskoczony naszym zainteresowaniem. Robimy kilka wspólnych zdjęć w klimacie polsko-serbskiego braterstwa. Jeszcze ostatnie zakupy i czas udać się na autostanicę Beograd skąd busem dotrzemy do Budapesztu i Krakowa…

Do zobaczenia Serbio…
* * *
Artykuł został opublikowany w serwisie Phalanx.pl
Strona:  « poprzednia  1  [2] 

górapowrót
kursy walutkursy walut
[Źródło: aktualny kurs NBP]