Śladami lodowców – Islandia 2009
artykuł czytany
1019
razy
Przed każdą dłuższą i dalszą wyprawą należy się przygotować. Przygotowania powinny być tym bardziej skrupulatne im bardziej odległy (zarówno pod względem kulturowym jak i dystansowym) jest docelowy kraj. Ponieważ Islandia nie dość, że jest odległym skrawkiem Europy to jeszcze w dodatku najdroższym z możliwych skrawków, dlatego nasze przygotowania do wyprawy rozpoczęły się od zabezpieczenia się od strony finansowej. Rozpisaliśmy projekt naukowy, który przeszedł konkurs i otrzymaliśmy zastrzyk gotówki z uniwersytetu. To był nasz pomost pomiędzy Polską a Islandią – w przenosi i dosłownie – bo za pieniądze uniwersyteckie kupiliśmy bilety lotnicze Warszawa-Reykjavik i z powrotem u przewoźnika IcelandExpress, oferującego jedne z najtańszych połączeń z wyspą. Mając bilety nie ma już drogi odwrotu, więc bez wahania rozpoczęliśmy proces dokształcania się. Internet, liczne relacje, zdjęcia, artykuły w gazetach, przewodniki, z wielu źródeł można zaczerpnąć informacji na temat tego północnego lądu. Pytanie tylko czy prawdziwych i aktualnych?
W naszym przypadku rzeczywistość przerosła najśmielsze oczekiwania. Okazało się bowiem, że kryzys gospodarczy dał się Islandczykom we znaki, na czym bez skrupułów korzystały całe rzesze turystów. Ze względu na osłabienie korony islandzkiej, w wielu przypadkach ceny przypominały bardziej polskie niż skandynawskie (np. campingi kosztowały ok. 18 zł, wejście na basen 8 zł, chleb 5 zł). Oczywiście takich spostrzeżeń zapewne nie miał turysta śpiący w hotelach i stołujący się w restauracjach. Jednakże z punktu widzenia studenta-backpackera bariera finansowa w 2009 r. jakby nieco stopniała, podobnie jak topnieją lodowce islandzkie...
To wszystko spowodowało, że koniec końców przemieszczaliśmy się głównie autobusami (komunikacja autobusowa na Islandii jest naprawdę wysoko rozwinięta), natomiast zaplanowany wcześniej autostop stał się raczej formą okazjonalnej przygody.
Pierwszą część naszej wyprawy stanowiły badania terenowe na przedpolu jednego z lodowców największej islandzkiej czapy lodowej – Vatnajökull. Dostaliśmy się tam autobusem z Reykjaviku. Po półtorej tygodnia mieszkania u stóp lodowca, prac terenowych, skrupulatnych notatek i szkiców, strzykania w krzyżu po ważeniu osadów lodowcowych, dzielenia strumyka ze stadem wszechobecnych owiec (których podobno jest trzy razy więcej niż samych Islandczyków) i innych atrakcji, wyruszyliśmy na zwiedzanie wyspy.
Jadąc w stronę, położonego na południowo-wschodnim wybrzeżu, miasta Höfn spodziewaliśmy się ujrzeć tętniące życiem, jedno z większych islandzkich miast. Przegapiliśmy moment wjazdu co centrum, gdy kierowca ogłosił, że jesteśmy na miejscu. To była nasza pierwsza prawdziwa styczność z islandzkim pojmowaniem wielkości struktur administracyjnych. Od tego momentu wiedzieliśmy już, że „duże miasto” zaczyna się od 2 tys. mieszkańców (warto uświadomić sobie, że w tej skali Warszawa jest prawdziwym tysiąckrotnie większym olbrzymem). Samo Höfn (isl. port) może nie jest najjaśniejszą islandzką perłą, choć z pewnością stanowi przytulne, ciekawie położone miasto, z zasługującym na wspomnienie, jednym z najlepszych na wyspie, campingiem. Prawdziwie oszałamiające wrażenie wywołuje położona niecałe 80 km na zachód od Höfn lodowa laguna Jökulsárlón. Będąc nieopisanymi szczęściarzami, przypadkiem znaleźliśmy się tam w okolicach 14 sierpnia kiedy to co roku o północy ma miejsce pokaz sztucznych ogni. Nie jest to jednak zwykły pokaz. Jökulsárlón jest laguną do której cieli się lodowiec Breidamerkur. Widać to na własne oczy obserwując dryfujące bryły lodu pomiędzy którymi przemykają zwinne foki. Widok jest niesłychany, a w tę jedną sierpniową noc, kiedy sztuczne ognie odpalane są z łodzi, na krach lodowych pływają świeczki a most oddzielający lagunę od morza zamienia się w luminescencję świetlnego wodospadu, co razem przysparza widza o gęsią skórkę. Jedyną wadą (choć zaletą z punktu widzenia portfela) jest brak campingu. Starając się nie wejść nikomu w drogę rozbiliśmy obozowisko kilkaset metrów od punktu informacji, niewidoczni, będąc odgrodzeni od laguny wałem morenowym. Szybko okazało się, że wielu innych turystów, którzy przyjechali tu specjalnie na pokaz sztucznych ogni poszło w nasze ślady i tak stworzyliśmy sztuczny pseudo camping.
Poruszając się dalej na zachód następny – obowiązkowy dla każdego turysty przyjeżdżającego na Islandię – przystanek stanowił park narodowy Skaftafell. Jest to park obejmujący obszar lodowca Skaftafell i okolic. Na przestrzeni lat rozrastał się, najpierw o część czapy Vatnajökull a następnie o rejon wulkanu Laki. Z racji popularności i dostępności jest to mało kameralne miejsce... Camping rozmiarami przypomina małą osadę a na brak turystów na szlaku też raczej nie można narzekać. Przedpole Skaftafellsjökull jest ogrodzone i nie można tam wchodzić, jednak w parku znajduje się kilka wyznaczonych szlaków turystycznych. Z całą pewnością wartym zobaczenia jest spływający po bazaltowych ciosach wodospad Svartifoss. Ciekawa jest również maleńka osada Sel, w której za darmo można obejrzeć kilka tradycyjnych, pokrytych darnią domków (także od wewnątrz). Tym niemniej dla kogoś kto preferuje spokój i ciszę nie jest to najlepsze miejsce.
Taki ktoś z pewnością odnajdzie się w niewielkiej miejscowości leżącej w środkowej części południowego wybrzeża wyspy – Kirkjubæjarklaustur (zapamiętanie pełnej nazwy zajęło mi ok. tydzień, ale teraz nie zapomnę jej już chyba do końca życia). Urokliwa osada, często zapominana jest przez turystów, co tylko dodaje jej nutki tajemniczości. Z tym miejscem związana jest zresztą legenda o dwóch zakonnicach, które zostały spalone na stosie za antykościelne występki a ich grób znajduje się na wzgórzu wznoszącym się nad miejscowością. Z tego samego wzgórza spływa szereg wodospadów, których wody w trakcie naszego pobytu – z racji bardzo niesprzyjającej pogody – były hamowane i rozbryzgiwane na progu przez silny wiatr, co zostało przez nas dumnie określone neologizmem „wodowzloty”. Ponadto w Kirkjubæjarklaustur można również przespacerować się naturalnym chodnikiem zbudowanym z 6-ramiennych łbów ciosów bazaltowych, wychodzących na powierzchnię. W tej nieprzyjemnej deszczowo-wietrznej aurze opuściliśmy Klaustur, odnotowując go jednak w pamięci.
Przeczytaj podobne artykułyfotoreportaż