podróże, wyprawy, relacje
ARTYKUŁYKRAJEGALERIEAKTUALNOŚCIPATRONATYTAPETYPROGRAM TVFORUMKSIEGARNIABILETY LOTNICZE
Geozeta.pl » Spis artykułów » Europa » Śladami lodowców – Islandia 2009
reklama
Ewa Koprowska
zmień font:
Śladami lodowców – Islandia 2009
artykuł czytany 1019 razy
Kto powiedział, że trzeba zgrzeszyć i umrzeć, żeby zobaczyć bramy piekieł? Z drugiej strony jeśli tak miałoby wyglądać piekło to może warto zgrzeszyć? W tak piekielnie niezwykłym obliczu ukazał nam się kolejny przystanek na naszej drodze – Landmannalaugar. Jest to nieco oddalone od Ring Road’u (głównej autostrady wiodącej wokół całej wyspy) pole geotermalne, z którego wyrastają wielobarwne góry. Z nazwaniem wszystkich występujących tu kolorów niejedna kobieta miałaby poważne problemy... Dodatkowo, tutejszy charakter podrasowują pola zastygłej, czarnej lawy rozpościerające się tu i ówdzie u podnóży gór. W wielu miejscach wydobywają się również tumany gorącej pary wodnej wznoszącej się pióropuszami w niebo. Z resztą nic dziwnego, to właśnie jest jedna z głównych atrakcji Landmannalaugar. Dla zmęczonego turysty nie ma nic lepszego niż kojąca skonane ciało i niekiedy także i myśli (chyba, że trafi się na grupkę zrzędzących podstarzałych turystów niemieckich) kąpiel w gorących źródłach podgrzewanych naturalnym ciepłem płynącym wprost z głębi Ziemi. Na szczęście turystyczna wioska (zamykana na zimę) położona jest w bezpośrednim sąsiedztwie źródeł – tak, że po trekkingu można wskoczyć wprost do gorącej wody a stamtąd prosto do namiotu spać. Wszystko przemyślane i dobrze rozplanowane! No może jedynie ten nocleg w namiocie nie należy do najbardziej komfortowych, gdyż całe pole namiotowe wysłane jest przerażająco twardymi skałami, ale coś za coś. Poza źródłami geotermalnymi Landmannalaugar oferuje dużo więcej atrakcji. Jest tu wytyczonych wiele szlaków turystycznych o różnym poziomie trudności i różnym czasie przejścia. Co więcej amatorzy jazdy konnej poczują się tu jak w raju, bo każdego dnia dwukrotnie wyruszają konne przejażdżki po okolicy. Dzielne islandzkie koniki przemierzają trasy, których człowiek nigdy by nie pokonał, np. rozlane, szerokie rzeki roztokowe. Niestety ta przyjemność, jak wiele innych w Landmannalaugar (prysznic, artykuły w fikuśnym autobusowym sklepiku, opłata za camping) słono kosztują, ale ma się przynajmniej poczucie sensownie wydanych pieniędzy! W naszym osobistym rankingu był to zdecydowanie numer 1!
Po wymoczeniu ciał w gorącej wodzie i nacieszeniu oczu widokami Landmannalaugar postanowiliśmy kontynuować piekielną otoczkę wyprawy. Podjechaliśmy niedługi odcinek autobusem, wysiadając pośrodku niczego. Spotkało się to z lekko zdziwioną miną kierowcy i zdecydowanie wymownym znakiem zapytania w oczach pozostałych turystów. W okolicy faktycznie nie było niczego poza jednym małym detalem. Nieopodal wznosiła się na niecałe 1 500 m n.p.m. góra, która ukrywała swoje wulkaniczne oblicze pod pokrywą śniegu. Była to Hekla, w przeszłości nazywana „bramą do piekieł”, obecnie najaktywniejszy wulkan na wyspie. Gdy na początku wyprawy pytaliśmy o nią w różnych informacjach turystycznych nikt nie był w stanie udzielić nam konkretnych informacji jak się do niej dostać. W końcu pewna zrezygnowana pani oświadczyła nam, że jest to nadal aktywny wulkan a nie atrakcja turystyczna. Wtedy zapadła decyzja – musimy tam pojechać!
Następnego dnia skoro świt wyruszyliśmy szutrową drogą, na której widoczne były ślady kół. Hmm czyli nie będzie tak ciężko – pomyśleliśmy. Pozostawiliśmy ślad po sobie w gestabok’u schowanym w drewnianej skrzyni u podnóża góry i kontynuowaliśmy dalej drogę już wąską, wydeptaną w żużlu ścieżką. Szybko się okazało, że wzrastająca stromizna wypłoszyła naszą ścieżynkę, która przepadła gdzieś w otchłaniach zastygłej lawy i jedyne co nam wówczas pozostało to obrać jedyny słuszny kierunek – „do góry”. Wejście na Hekle było o tyle paradoksalne, że właśnie w trakcie zdobywania wulkanu spotkaliśmy się z największą ilością śniegu, mrozu i lodowatego wiatru podczas całej naszej islandzkiej wyprawy (a gdzie wulkaniczny skwar i ziejące ogniem kratery boczne??). Tym niemniej, wejście (i zejście!) na Hekle uznajemy za wyczyn i nareszcie zetknięcie z prawdziwie dzikim i nieprzystępnym islandzkim żywiołem.
Dumni z siebie, lekko zapuszczeni i zmęczeni wsiedliśmy w autobus, który już po mniej, niż w drodze do Landmannalaugar, wyboistej i poprzecinanej strumykami drodze dowiózł nas do miejscowości Selfoss. Selfoss samo w sobie może nie powala na kolana, prędzej czyni to czarująca niewielka nadmorska osada Eyrarbakki, położona kilka kilometrów na południe. W przeszłości była najważniejszym na południowym wybrzeżu, tętniącym życiem miastem portowym. Współcześnie jest maleńką osadą, której przejście pieszo zajmuje ok. 30 min lekkim krokiem. Jednakże duch prężnie działającego portu jest wyczuwalny na ulicach Eyrarbakki po dziś dzień. Co więcej, można tam znaleźć oryginalne, wybudowane w charakterystycznym dla tego miejsca stylu architektonicznym domy z bardzo intrygującymi dachami. Można również odwiedzić miejscowe muzeum ludowe, w którym zastana przez nas bileterka z mocno wymalowanymi ustami i w schludnym ludowym stroju, widząc grupę turystów wybałuszyła oczy i błyskawicznie uśmiechnęła się, co dodatkowo podkreśliła jej jaskrawa szminka. Muzeum jest warte odwiedzenia, a indywidualne traktowanie i słuchanie historycznych anegdotek – bezcenne!
Po tych sympatycznych i spokojnie spędzonych dniach pojechaliśmy do prawdziwego zgiełku wytworzonego przez rzecze turystów w jednym z najbardziej popularnych miejsc na wyspie – Złotym Kręgu. Dzięki bliskości Reykjaviku odwiedzają go liczne wycieczki. Co więcej, poza łatwym i szybkim dostępem, dodatkowym atutem jest możliwość zwiedzenia całego kręgu w jeden dzień. I tak też polecam uczynić. Złoty Krąg to trzy atrakcje: Geysir (nazwa mówi sama za siebie), Gullfoss – pocztówkowy olbrzymi wodospad oraz równina Pingvellir, w której kilka wieków temu obradował podobno najstarszy europejski parlament. Miejsca warte zobaczenia, jednak po całym dniu przepychania się przez tłumy turystów można mieć dość...
Jak na ironię losu naszym ostatnim przystankiem była nie mniej zatłoczona, bo zamieszkała przez ponad połowę Islandzyków stolica kraju – Reykjavik. Jednakże w tym przypadku zostaliśmy pozytywnie zaskoczeni. Niska zabudowa rozproszyła miasto na kilka sąsiednich wzgórz, dzięki czemu nie odczuwa się typowego dla stolic zgiełku. Reykjavik sprawia bardziej wrażenie niewielkiego, sympatycznego miasteczka. Niestety nie można tego powiedzieć o cenach. One zdecydowanie nie dają zapomnieć o tym, że znajdujemy się w s t o l i c y. Za camping zapłaciliśmy tu najwięcej na całej wyspie. Na szczęście porządne warunki i sąsiadujący kompleks basenów podgrzewanych geotermalnie oraz czarujący okoliczny park rekompensowały ubytki portfela. W Reykjaviku każdy znajdzie coś dla siebie, jednak żeby nie marnować czasu, warto wcześniej przestudiować przewodnik i wybrać sobie cele spacerów. Niektóre atrakcje są bowiem dość mocno oddalone od centrum. Z własnego doświadczenia polecam odwiedzenie bazaru staroci sprytnie schowanego w jednej z hal portowych, Perlanu oraz wieży Hallgrimskirkja ze względu na widok.
Przez miesiąc pobytu na Islandii zobaczyliśmy naprawdę sporo, lecz dużo więcej wciąż czeka na nasze kolejne odwiedziny, które poprzysięgliśmy kiedyś zrealizować...
Strona:  « poprzednia  1  [2] 

górapowrót
kursy walutkursy walut
[Źródło: aktualny kurs NBP]
ZDJĘCIA