Bałtyckie wspomnienia
Geozeta nr 5
artykuł czytany
2390
razy
Jeszcze w Niemczech płynąc z Rugi na Uznam mijałem polski jacht. W kokpicie dziewczyna czytała książkę. Na moje głośne "cześć!" z kabiny wyskoczył mężczyzna, przez coraz większą odległość krzyczeliśmy do siebie skąd i dokąd płyniemy. Na rufie jachtu łopotała biało-czerwona flaga. Kiedy zostałem sam, śpiewałem słowa naszego hymnu. Długimi pociągnięciami wioseł zbliżałem się do Ruden.
Znajomy trafnie scharakteryzował wspinanie: "bania, bania i wytrzymać". Śmiało można odnieść to do kajakarstwa morskiego. Trzeba odbić od brzegu, wyjść poza przybój a potem już tylko wytrzymać te kilka mil. Atrybuty dobrego kajakarza? Mocna "psycha" i siedzenie ze stali. Tak było.
Po przyjeździe Marioli do Świnoujścia kupiliśmy bilety na statek pasażerski do Sasnitz. Chciałem pokazać jej Przylądek Królewski Tron i fragment mojej trasy. Wróciliśmy sfrustrowani. W czasie rejsu nie można było wychodzić na pokład wycieczkowca. Siedząc w lotniczych fotelach oglądało się morze przez szybę. Odcinek, który kajakiem przepłynąłem w trzy dni statek pokonał w czterdzieści pięć minut... Wolę jednak żółwie tempo z wiosłem w ręku i z głową na wysokości fali.
Dochodzimy już do Jastrzębiej Góry. Podnoszę cierpiące na lądową chorobę kamienie, zabarwione rdzawym nalotem i oddaję je morzu. Przypominam sobie nasz kajakowo-wędrowny obóz ze Świnoujścia do Łeby. Ja wiosłowałem, Mariola jechała autobusami, umawialiśmy się w portach lub na plaży. Spędzaliśmy razem wieczór, noc, ranek i przenosiliśmy się dalej.
W kołobrzeskim porcie leżałem w trawie przed namiotem, z drzew spadały pierwsze późnosierpniowe liście, z tawerny dobiegały dźwięki najnowszego przeboju Budki Suflera, kajak kołysał się na cumach a ja miałem "doła". Przed rejsem zwolniłem się z pracy, miałem do zaliczenia pięć egzaminów, dni stawały się coraz krótsze, w Warszawie czekało niewiadome. Każdy dzień drogi na wschód przybliżał do jesieni. Miałem ochotę uciekać w stronę zachodzącego słońca, aby potem zrobić zwrot na południe w stronę wiecznego lata i taniego pozaeuropejskiego życia. Następnego dnia minąłem główki portu i wziąłem kurs na koniec studiów, dyplom magisterski, pracę, publikacje prasowe, a kto wie czy nie na mały biały domek z niskim płotkiem i żółtym psem na trawniku.
Dochodzimy do miasta, za chwilę mamy autobus do Gdyni. Zanim wsiądziemy do warszawskiego ekspresu zjemy jeszcze pizzę i spaghetti w gdańskiej La Pasta, przejdziemy spacerkiem Mariacką nad Motławę, popatrzymy na stojące w marinie jachty.
Z tym domkiem to żart. Pies owszem, mały pies na niedużym jachcie i daleka droga przed dziobem. Dyplom w szufladzie jako polisa ubezpieczeniowa na życie po ewentualnym powrocie. Uda się, nad łóżkiem wisi przecież zdjęcie jachtu. "Wiesz, taki kuter...". Neptun na Długiej kiwa z aprobatą głową, dodaje otuchy. Popłyniecie narwańcy, popłyniecie...
Przeczytaj podobne artykuły