Wędrówka na Demavend
Geozeta nr 3
artykuł czytany
3735
razy
Uznawany za kolebkę międzynarodowego terroryzmu Iran jest w rzeczywistości krajem bezpiecznym i przyjaznym. Szereg łancuchów górskich, jakimi przyroda obdarzyła starożytną Persje i brak turystów sprawia, iż jest to doskonałe miejsce dla ludzi znudzonych naszymi zatłoczonymi górskimi szlakami.
Wreszcie jesteśmy w Teheranie. Po przeszło 50 godzinach podróży wysiadamy z nagrzanego w pustynnym słońcu autokaru. Nowe miasto, nowy kraj, nowy kontynent. Czuję się trochę niepewnie. W zasadzie mógłby to być nawet Mars. Wszystko jest mi tu równie obce. Wyjmujemy mapę i po chwili otoczeni jesteśmy przez tłum taksówkarzy. Dla nich także jesteśmy czymś niezwykłym. Czterech bladych Europejczyków to perspektywa niezłego zarobku. Jeden z nich łapie za plecaki i zaprasza do swojego samochodu. Wspólnie z innymi szukamy na mapie hotelu. Pozostaje jeszcze kwestia ceny. Taksówkarz proponuje 3.000 riali - dosyć tanio. Wiedząc jednak, że w Iranie obowiązuje druga waluta - tuman (wart 10 riali) upewniamy się jeszcze kilka razy, czy aby na pewno chodzi mu o riale. Wsiadamy więc do samochodu. Plecaki lądują w otwartym bagażniku przywiązane sznurkiem. Słyszeliśmy wcześniej o kierowcach w krajach azjatyckich, jednak to co przeżyliśmy podczas przejazdu z dworca do hotelu przeszło nasze wszelkie oczekiwania. Absolutny brak zasad ruchu drogowego! Światła na skrzyżowaniach migają jednocześnie wszystkimi kolorami. Gdyby działały i tak nikt by nie zwrócił na nie uwagi. Ciągły hałas klaksonów, motory jadące pod prąd, samochody skręcające z lewego pasa w prawo. Nasz kierowca nie zdradza żadnego zdenerwowania, my więc też się uspokajamy i ufamy w jego doświadczenie. Tylko dlaczego on tak krąży? Na mapie trasa wydawała się niezbyt długa i skomplikowana. Wreszcie dojeżdżamy do hotelu. Płacimy. I tu sprawdzają się nasze przewidywania. Kierowca żąda 3.000 tumanów! - to ponad 6 dolarów. Za drogo jak na irańską taksówkę. Proponujemy 5.000 riali. Mało. 10.000. 15.000? Po kilku minutach wokół nas zbiera się tłum Irańczyków popierających taksówkarza w jego żądaniach. "Come to the police!" - krzyczy taksówkarz. Z policją chyba nie wygramy. "Negocjacje" kończą się na 25.000 riali. Jesteśmy wkurzeni. Mam ochotę przyłożyć Irańczykowi, który jeszcze krzyczy koło mnie. Pierwsza godzina i już daliśmy się naciąć.
Wchodzimy do hotelu. I tu kolejna niespodzianka. Jedna noc kosztuje 45.000 riali, czyli 9 dolarów. Gdzie te tanie hotele po 1-2 dolary, o których słyszeliśmy przed wyjazdem? Na szczęście kilkaset metrów dalej znajdujemynocleg za 10.000 riali. Wchodzimy do pokoju i zrezygnowani rzucamy się na łóżka. Pierwszy dzień, a ja mam już dosyć tego miasta. Z za okien dobiega hałas samochodów jadących po sześciopasmowej jezdni. Irańczyk jak sobie nie zatrąbi, to jest chory.
Wieczorem postanawiamy wreszcie wyjść z pokoju. Spotykamy naszych hotelowych sąsiadów. To mieszkańcy Azerbejdżanu i innych byłych republik radzieckich, którzy przyjechali tu na handel. Wynoszą właśnie z pokojów towar i ładują do autobusu. Wszystkie luki bagażowe i połowa autobusu są pełne. Znane nam z warszawskich targowisk pasiaste torby lądują na dachu. Gdy dowiadują się, że jesteśmy Polakami, wspominają mecz, który ich drużyna niedawno przegrała z naszą. Jednak wcale nie zamierzają nas bić. Jeden z nich rozpoczyna rozmowę. Dziwne, ale ten potencjalny bywalec Stadionu X-lecia wydaje mi się teraz bardzo bliski. W Warszawie nigdy bym z nim nie zagadał. Tłumaczy gdzie wymienić pieniądze, jaki jest kurs czarnorynkowy dolara, gdzie jest tania restauracja. Szkoda, że już wyjeżdżają.
Polecona nam restauracja znajduje się w piwnicy budynku po drugiej stronie ulicy. Jest późno więc ruch samochodowy jest nieduży. Wreszcie możemy przejść bezpiecznie przez jezdnię. Wewnątrz panuje duchota, wilgotne ubrania kleją się do skóry. Zamawiamy chelo-kebab - jak się okaże potem, główne danie podczas wyjazdu. Kelner przynosi jedzenie, stawia przed nami też Zam-Zam - irańską podróbkę Coca-coli. Nie zamawialiśmy jej, czujemy kolejną próbę oszustwa. Uśmiechnięty właściciel restauracji uspokaja nas. Napój jest za darmo. Miły Irańczyk??? Nie jest tu chyba jednak tak źle. Opuszczamy lokal późnym wieczorem po odbyciu interesującej rozmowy z szefem. Jesteśmy bogatsi o kolejne informacje o Teheranie. Humory też zdecydowanie lepsze. Wracamy do hotelu i idziemy spać. Po umywalce przebiega karaluch.
O 6-tej rano jest już gorąco. Za oknami setki trąbiących samochodów. Nie da się spać, więc leżę i rozmyślam. Ciekawe, co przyniesie dzisiejszy dzień na Marsie. Na śniadanie idziemy do znanej już nam restauracji. Zjadamy chelo-kebab i wychodzimy na miasto. Mijani Teherańczycy oglądają się za nami z zaciekawieniem. Rzucamy okiem na gazety wystawione w pobliskim kiosku. Na pierwszej stronie każdej z nich twarz powieszonego człowieka - mordercy 9 kobiet. Idziemy przez dzielnicę handlową. Sklepiki na każdej z poprzecznych uliczek specjalizują się w sprzedaży podobnych towarów. Mijamy ulicę lampową, metalową, meblową. Zatrzymujemy się na aparatowej. Na witrynach Nikony, Canony, Minolty. Może nie te najnowsze modele, ale i tak przecież dobre. Ceny niestety nie są okazyjne. W każdym sklepie można jednak wymienić dolary na riale. Średni kurs czarnorynkowy wynosi 4700 riali za dolca. W bankach dają 3000. Nie wiadomo dlaczego wyższą cenę uzyskuje się za banknoty o większych nominałach.
Wychodzimy na Plac Chomeiniego. Ze ściany bloku ogromne surowe oblicze wodza rewolucji przypomina nam, że jesteśmy tylko nędznymi przedstawicielami zgniłego imperialistycznego zachodu. Nieśmiało podchodzimy do budki telefonicznej. W ambasadzie Iranu w Warszawie dostaliśmy numer do Irańskiej Federacji Alpinistycznej. Trzeba się zająć realizacją naszego podstawowego celu - zdobycia Mt. Demavendu - najwyższego szczytu Iranu. Jeden z zaciekawionych Irańczyków po angielsku pyta, czy nie potrzebujemy pomocy. Pokazujemy mu kartkę z numerem telefonu. Kupujemy kartę telefoniczną (z procesorem!) i tłumaczymy, czego chcemy się dowiedzieć od Federacji. Po pięciu minutach wokół nas kłębi się tłum ok. 100 osób. Są wśród nich też milicjanci, żołnierze i oczywiście strażnicy rewolucji. Wszyscy z otwartymi z zaciekawienia ustami. Nie możemy powstrzymać się od śmiechu. Irańczyk umawia nas na 14-tą w siedzibie Federacji. Pamiętając wczorajszą historię z taksówką postanawiamy pójść pieszo. Mapa, którą się posługujemy nie posiada skali. Po drodze kilka razy kupujemy Zam-Zam. Jeden ze sprzedawców krzycząc coś do nas pokazuje palcem na brudne skarpetki wystające z jego sandałów. Inni też mają skarpetki. My nie. Chyba zachowaliśmy się nieprzyzwoicie.
Do Federacji docieramy po ponad godzinie. Spodziewaliśmy się miłego przyjęcia, jakie powinni zgotować sobie ludzie kochający góry. Sądziliśmy, że będziemy mogli zorganizować wspólną wyprawę. Potraktowani zostaliśmy jednak jak potencjalni klienci, z których można zedrzeć kasę. Gdy przedstawiliśmy nasze zamierzenia, poinformowano nas, że dojazd pod szczyt ma kosztować 120 dolarów, wejście zajmie 10 dni, a przewodnik będzie nas kosztował 40 dolarów za dzień. Cena nie do przyjęcia. Zawiedzeni wychodzimy z siedziby Federacji. Postanawiamy sami spróbować wspinaczki. Mamy odbity artykuł z "Taternika" sprzed ok. 20 lat. Wiemy więc, że należy zacząć z miejscowości Reine. Idziemy na dworzec autobusowy sprawdzić godziny odjazdów. Autobus do Reine odjeżdża o 7-mej rano, bilet kosztuje niewiele ponad dolara. Wracając do hotelu znowu zaczepia nas przypadkowy Irańczyk. Opowiadamy mu o przygodzie z taksówką. Okazuje się, że wystarczyło wezwać milicję, a kierowca od razu przystałby na naszą cenę.
Przeczytaj podobne artykuły