Bałtyckie wspomnienia
Geozeta nr 5
artykuł czytany
2383
razy
W styczniowy sobotni poranek stoję na kei gdyńskiego portu i patrzę na uśpione jachty. Zaledwie kilka z nich kołysze się na cumach, reszta drzemie pod plandekami na lądzie i czeka na wiosenny wiatr. Za główkami portu zaczyna się przygoda, która była moim udziałem kiedy płynąłem kajakiem z Warszawy do Hamburga, a rok później z Lauenbergu przez Lubekę do Świnoujścia i dalej wzdłuż polskiego wybrzeża do Gdańska. Przedostatnim portem na trasie rejsu była Gdynia...
Dobra, czas wracać na dworzec, za czterdzieści minut mam pociąg do Władysławowa. Jadę do Jastrzębiej Góry. Jutro Mariola kończy zjazd swojego wydziału i wracamy do Warszawy. Za plecami zostaje "Zjawa IV", reje obydwu "Darów", szary smukły dziób "Błyskawicy". Na pustym Skwerze Kościuszki hula zimowy wiatr. Po prawie dwóch latach na lądzie nie czuję już takiej więzi z ludźmi, jaką miałem wtedy gdy oddawałem się bezmiarowi wody i powietrza. Szary, zamglony dzień pogłębia mój schyłkowy nastrój.
W nocy pod klifem oglądamy z Mariolą światła statków. Morze szumi, w pensjonacie czeka ciepły pokój. Rozmawiamy o diabelskim kuszeniu i wolnej woli człowieka. Następnego dnia idziemy klifem i plażą pod latarnię na Rozewiu. Tutaj kończy się Polska. Dalej na północ jest Morze, duży półwysep z górami i znowu Morze. Jeszcze dalej kończy się świat. "Dopóki słyszę Morze to znaczy, że żyję lecz z każdym rokiem muszę podchodzić bliżej". Do Jastrzębiej Góry wracamy plażą.
Mam coraz większą ochotę wybrać się kajakiem w zimowy rejs. Zimą życie staje się bardziej czarno-białe, jest mniej kolorów. W mieście chronią mnie ściany i drzwi mojego mieszkania, mrok nocy rozświetlają uliczne latarnie, jestem pod opieką prawa. Na morzu nie mogłem przewrócić się na fali i płynąłem na wschód w stronę domu. Jedzenie przekładało się na wiosłowanie, odległość w jakiej płynąłem od brzegu była wyznacznikiem mocnej "psychy", która bezpośrednio zależała od siły wiatru i stanu morza. Wejście do portu oznaczało wypoczynek, spotkanie z żeglarzami. Nie trzeba było pilnować kajaka i namiotu, co niestety było koniecznością przy biwakowaniu na polskiej plaży. Wypłynięcie z portu było już jednak problemem. Niektórzy urzędnicy z kapitanatów portów domagali się karty bezpieczeństwa na kajak, zgody Urzędu Morskiego na pływanie po morzu, kręcili nosem, nie zawsze pozwalali rozbijać namiot w porcie. Tym którzy pomagali i nie stwarzali problemów dziękuję z całego serca.
Szczególnie ciepło wspominam bosmana z Helu, który pozwolił rozstawić namiot na pokładzie "Kontrolera", właściciela "Daniela" z Ustki - rzecznika pływania małymi jachtami po słonej wodzie, żołnierzy z klubu "Kotwica" w Gdyni oraz pana Andrzeja - szefa klubu "Zejman" na Wyspie Spichrzów w Gdańsku.
Najtrudniej było wyjść z Ustki, Łeby i przepłynąć przez Port Gdański. Bosmanowi z Ustki tłumaczyłem, że skoro Eskimosi pływają kajakami po morzu od setek lat, więc ja też dam sobie radę. Bosman był nieugięty. Zauważył, że "co innego Eskimosi a co innego pan". W końcu powiedział, że nigdy mnie tu nie było i pozwolił płynąć. W trakcie rozmowy padło zdanie, które uporczywie powracało podczas pokonywania ostatniego odcinka z Gdyni do Gdańska. "Morze nie jest dla kajaków, morze nie jest dla..." coś mi powtarzało w głowie w rytm kołyszącej baksztagowej fali. Ostrożnie kończyłem swój rejs. Nie chciałem przewrócić się, wzywać pomocy, na sam koniec robić zamieszania. Wtedy ktoś by napisał, że za młody i nierozważny, że to tak musiało się skończyć, i tego typu głupoty.
W główkach portu wyprzedza mnie okręt wojenny. Dowódca na pomoście, marynarze na stanowiskach manewrowych; nie mam banderki, pozdrawiam więc podniesioną ręką, z drugiej strony również machają w odpowiedzi. Na trawersie Westerplatte, na chwilę odkładam wiosło. Myślę o obrońcach Polski z września 1939 r.
Przeczytaj podobne artykuły