Na dachu Afryki - wejście na Kilimandżaro
Geozeta nr 6
artykuł czytany
12720
razy
Bardzo ładnie się składa. Po szóstym dniu będziemy w Moshi, ale przed nami jeszcze kawał drogi. Na razie w górę. 3200, 3400, 3500 m. Odpoczynki robimy krótkie i rzadkie - tyle, żeby napić się herbaty z "Pluszsssem" lub wody z "Isostarem". Około południa wychodzimy na Shira Plateau - następny obóz. Rozbijamy namioty na wysokości 3700 m n.p.m.. Skronie lekko pulsują, tragarz Manuel przynosi lunch - chleb a la grzanka, frytki, pomidor i ogórek. Smakuje wyśmienicie. Kładziemy się w namiocie. To był najkrótszy odcinek. Akurat, żeby wejść na poziom około 4000 m. Zaczyna padać, mgła, widoczność spada do 200 m. Na wspaniałe widoki trzeba będzie poczekać do jutra.
Przestało padać około 16.00. W samą porę na obiad. Wierzchołek najwyższego wulkanu Kilimandżaro - Kibo - wyłonił się zza chmur. Pogoda zmienia się bardzo szybko, menu trochę wolniej - pieczone ziemniaki, udka kurczaka, makaron z sosem, naleśniki i ugala. Poobiednia rozmowa z Wilsonem i Włochami przeciąga się do 19.00. Juź późno, trzeba się kłaść spać. Chmury zupełnie zniknęły. Rozgwieżdżone niebo oświetla dostojne oblicze Kibo.
ŚRODA
W nocy temperatura spadła poniżej zera. Rano wszędzie była szadź i szron. Namiot przymarzł do tropiku. Marcin pół nocy walczył ze szczurami, które biegały wokół i po namiocie. Mi było wszystko jedno, chciałem spać. Poranek jak każdy poprzedni. Wyruszamy przed 9.00. Najpierw delikatnie pod górę Shira Plateau. Środkiem ogromnego pola poprzebijanego co pół metra bombami lawowymi. Prawdziwie księżycowy krajobraz. Po godzinie dochodzimy na grań na wysokości 4200m. I tu się zaczęło. Teren łatwy, ale co chwilę w górę i w dół. Różnice poziomów 100-200 m. Huśtawka. Słońce, zaraz potem deszcz i wiatr. Mgła.
Pierwszego pawia puściłem w kotlince na 4200 m. Nawet nie wiedziałem kiedy. Potem jeszcze dwa. Skronie pulsują niemiłosiernie. Założyłem kurtkę i kaptur. Raz zimno, raz gorąco. Idę przed siebie jak robot. Lewa noga, prawa, jeden kijek, drugi kijek. Marcin podobnie powłóczy nogami przede mną. - Gdzie jest ten camping? Mijamy jakiś turystów, ktoś mija nas. Nie wiem, jak długo idziemy. Przy trzecim pawiu, przechodzący obok Amerykanin mówi, że on też już dwa zostawił za sobą. Uśmiecha się, poklepuje mnie po plecach. - Jambo!! - idzie dalej. Z przełęczy na 4200 m zaczynamy schodzić w dół. Niżej i niżej.
- Tylko po co? Już byliśmy tak wysoko - myślę. Nie patrzę przed siebie. Znowu zbiera mi się na wymioty. Do obozu dochodzimy po 15.00. Jestem w stanie połknąć tylko dwie aspiryny i wejść do śpiwora. Marcin resztką sił wpełza do namiotu. Sen. Głowę rozrywa monotonne dudnienie.
- Co ja tutaj robię? Tutaj zwykły białas nie może normalnie funkcjonować. Jesteśmy na 3900 m. Już trochę ochłonąłem. Wkrótce kolacja. Ciekaw jestem, czy ten dzień to aklimatyzacja, czy choroba wysokościowa. Zobaczymy jutro. Przed nami jeszcze 2000 m w górę. To się chyba nie uda. Jestem załamany. Dobrze, że głowa przestała boleć. Marcin również dochodzi do siebie.
- Jak zejdziemy, to zabiję tego Wilsona za to, co nam dzisiaj zrobił - to zamiast dzień dobry. W końcu sami chcieliśmy.
Przeczytaj podobne artykułyfotoreportaż