Na dachu Afryki - wejście na Kilimandżaro
Geozeta nr 6
artykuł czytany
12720
razy
CZWARTEK
Po wczorajszej gorączce ani śladu. Ruszamy po 8.00. Przed nami pionowa ściana - 200 m. - To się nie da, ale Wilson wie lepiej. Idziemy. Kiedy podchodzimy pod ścianę, zaczyna wyłaniać się ścieżka. Czasami ma tylko metr szerokości, ale można wytrzymać. Taki dwójkowy szlak w Tatrach. Jak zwykle "POLE, POLE" posuwamy się do góry. Wyprzedzają nas tylko tragarze.
- Slower is better - mija mnie niczym kozica górska jakaś czarna postać z wielkim pakunkiem na głowie. Czemu nie? - odpowiadam bardziej sobie, niż jemu. Podejście na grań zajmuje nam godzinę. Stąd roztacza się wspaniały widok na Kibo.
Warto było - uśmiecham się do siebie. Kilka zdjęć i ruszamy dalej - tyle, że w dół. Przecinamy dolinę i w górę. Zaczyna się, jak wczoraj. Góra, dół, dolina, grań. Obchodzimy Kibo z lewej strony. Już nie wiem, ile dolin przecięliśmy? Siedem, osiem? Wreszcie wychodzimy na rozległe plateau. Wysokość 4000 m. W górze Kibo w chmurach, w dole Tanzania w chmurach. Bezkresne morze zastygłej lawy - nic innego nie przychodzi mi do głowy. Plateau kończy się szeroką doliną. No, tego jeszcze nie było. Po drugiej stronie widać wejście na grań, a dalej ścieżką do obozu Barafu Hut. Wychodzimy na grań około 13.00. Z góry schodzą turyści, którzy już zdobyli Uhuru Peak. Uśmiechnięci zagadują.
- Hi, how are you? Good luck to you! Jambo! We hope you get to the top!
- Tere fere. Ja nie wiem, czy dojdę jeszcze sto metrów, a pozostało mi jeszcze czterysta do obozu. Marcin został gdzieś w tyle. Dawno nie widziana mgła gęstnieje wokół mnie. A co? I lekki deszczyk. Następni turyści schodzą z góry. Jeszcze jedno "Jambo", a przywalę komuś kijkiem. W końcu dochodzę do Barafu - 4600 m. Nie widzę namiotu. Po chwili przychodzi Włoch Stefano, nie wygląda najlepiej. Ja czuję się świetnie, a tu nagle... - znowu, śniadanie na ścieżce. No nic. Tak musi być. Dochodzimy do namiotów. Zaczyna padać gęsty grad. Zamykam się w śpiworze. Jest przed 15.00. Wilson budzi nas na obiad. Ból głowy przeszedł. Wypijam ze trzy herbaty i zagryzam pop-cornem. Skąd oni tu mają pop-corn? Już nic mnie nie dziwi. Po obiedzie Wilson przedstawia nam strategię wejścia na szczyt.
Śpimy do 23.15. Herbata i herbatniki. O północy wyruszamy. Na szczycie będziemy około 7.00 lub 8.00 rano - Wilson odmieniony - zamiast podartych dżinsów i wojskowej koszuli - czerwony gore-tex. Przygotowujemy plecaki i do śpiworów. Jest 18.15.
Wstajemy o 23.00. Herbata i herbatniki według planu. Wyruszamy pięć minut przed północą. Niebo bezchmurne. Nad nami górują śniegi Kilimandżaro. Wielki Wóz do góry kołami przez dłuższy czas odprowadza nas swoim obliczem. Jasny Księżyc, zapalamy tylko dwie czołówki. Prowadzi Wilson, my za nim. Pochód zamyka przewodnik-asystent Dawid. Noc jest ciepła. Droga prowadzi krętą ścieżką pod górę ścianą Barafu Wall. Drobne kamyki i pył. Aby się nie osuwać, idziemy zyg-zakiem. - POLE, POLE - tradycyjnie Wilson. Cały czas do góry, coraz trudniej, coraz bardziej stromo. Głowa pulsuje. Chwilami tracę świadomość. Dochodzimy do Stella Point - dwieście metrów poniżej Uhuru Peak. Jesteśmy już tak blisko.
Na szczycie jesteśmy o 7.30. Wschód Słońca zapiera dech w piersiach. Grupka turystów robi zdjęcia. Z niecierpliwością wyrywają sobie deskę z napisem "UHURU PEAK - THE HIGHEST POINT IN AFRICA". Jesteśmy na dachu Afryki. Jest 26 luty 1999. Moje dwudzieste piąte urodziny. No cóż? - każdemu się zdarza. Po pół godzinie zaczynamy schodzić. Szybko, prawie zbiegamy ścianą, którą podchodziliśmy przez sześć godzin. Zjeżdżamy na butach po kamieniach i piachu. Przed nami widok na trzeci wulkan - Mawenzi. Wczoraj go nie widziałem. Jesteśmy w Barafu o 10.30. Bardzo zmęczeni, ale cel osiągnięty. Krótki odpoczynek, pakujemy się i schodzimy do ostatniego obozu na 3200 m. W Mweka Hut jesteśmy po trzech godzinach marszu. Jest piwo, ale nie ma Coca-Coli. Skończyła się. Tak marzyłem o Coli. No trudno, trzeba jeszcze poczekać. Świętujemy z Włochami moje urodziny aż do 21.00. To długo. Dawno już tak dobrze nie spałem.
SOBOTA
Schodzimy do bramy parku. Ostatnie formalności i dostajemy certyfikaty wejścia na Kilimandżaro. Znowu tłum ludzi. Bus zabiera nas do hotelu. To już koniec. We wtorek wracamy do Polski.
Przeczytaj podobne artykułyfotoreportaż