Malijski Raptularz
Geozeta nr 6
artykuł czytany
2298
razy
Gdy krążymy piaszczystymi jarami wśród murów z suszonej cegły dopytuję się o powody tej zamożności: Uprawiacie ziemię? - Nie. Tutaj każdy może uprawiać ile chce. Rząd daje ziemię za darmo - spokojną, poprawną francuszczyzną wyjaśnia nasz gospodarz - Ale my jej nie potrzebujemy. Moi dwaj bracia co trzy miesiące pracują na robotach publicznych. Tak każe rząd. Z tego wystarcza na wszystko. Na trzydzieści osób rodziny. I rezydentów.
Po tych słowach znika (murzynom w ciemnościach przychodzi to niezwykle łatwo). Minął kwadrans nim uzmysłowiliśmy sobie nasze położenie. Więc:
1/. Mohamed zniknął.
2/. Nie mamy plecaków.
3/. Nie wiemy jak do nich wrócić.
4/. Jest noc.
5/. Jesteśmy w środku Afryki.
6/. Samolot odlatuje z Abidjanu.
Podejmujemy desperacką próbę powrotu. Ale czy ktoś z was był kiedyś w takim miejscu? Noc okryła nieprzeniknioną szmatą wszystko dookoła. Wszystkie ulice są jednakowe. Nie ma żadnych punktów odniesienia. Mieszkańcy uciekają na dźwięk francuskiego. Człowiek się czuje trochę jak w mrowisku. Otacza cię życie, ale jeśli nie jesteś mrówką giniesz.
Ten egzamin pomógł nam zdać jakiś malec. W podobnych społecznościach każdy wie wszystko a i sam Mohamed nie na darmo ma ową chorągiew rodziny.
Teraz dopiero przyszło nam zakosztować afrykańskiej gościnności. Gość - to święto. Gość - to obowiązek. Gość - to nieomal świętość. Gość dostaje najlepsze miejsca. Najlepsze legowisko. Najlepsze jedzenie. Po przebudzeniu mała dziewczynka o czarnych jak węgiel oczach przyniosła nam na głowie miskę z fasolą zespoloną gęstym sosem. Do tego gumowata bagietka i dzbanek lepkiej od cukru kawy z mlekiem. Zjeść to było niemożliwością, ale... Chyba trzeba? Żołądki nam rozsadzało jak po trzech Wigiliach gdy spasowaliśmy. Jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki pojawiła się ta sama dziewczynka i ... zaniosła jedzenie rezydentom. Wkoło nich szybko zgromadziły się liczące na jakieś resztki dzieciaki. Spojrzeliśmy na siebie z niedowierzaniem. Czułem jak fasola twardnieje mi w przełyku. Najgorsze jednak miało dopiero nadejść. Tuż po toalecie bracia wynoszą na dziedziniec mały, blaszany piecyk. Nad żarem kładą serce i wątrobę barana. Gospodarz z wprawą rozerwał mięso i obdzielił nas poszarpanymi dłonią kąskami. Skryte spojrzenia obserwują każdą połykaną przez nas porcję. Dużo czasu minęło zanim uświadomiłem sobie znaczenie i moc tego rytuału. U Sienkiewicza jest taki fragment, gdy Staś zawiera przymierze z królem wioski. Staś, pękając ze śmiechu zjada wątrobę kozła. Gest ten symbolizuje stawanie się jednym ciałem, jedną krwią, rodziną. W życiu ludów sahelu to, co w XIX wieku wydawało się godne pożałowania jest ciągle żywe. I ma się dobrze.
Przeczytaj podobne artykuły