Wyprawa dookoła Sahary. Część IV - Burkina Faso i Mali
artykuł czytany
2316
razy
Dzień dwudziesty - Piątek - 23.02.2007 r.
Wczesnym rankiem ruszamy dalej. Oczywiście - zanim to następuje - jemy typowe kontynentalne śniadanie - bagietki z dżemem i kawą. Ouahigouya nie jest specjalnie atrakcyjnym miastem - tak naprawdę to można je swobodnie opuścić - my jednak oglądamy kilka meczetów (podobno w całym mieście jest ich kilkadziesiąt) oraz grób jednego z królów lokalnych (którego - jak głosi legenda - nie wolno okrążać, bo zwiastuje to rychłą śmierć). Tutaj mamy także okazję zobaczyć po raz pierwszy sępy. Straszne ptaszyska.
Kierujemy się na stolicę Burkiny Faso. Po drodze mijamy Yako, gdzie uzupełniamy nasze zapasy oraz oglądamy okazały meczet (stylowo podobny zresztą do tego z Ouahigouya) po czym ruszamy do Ouagadougu. Stolica nam w ogóle nie przypada do gustu, zatrzymujemy się tylko na stacji benzynowej, gdzie uzupełniamy zapasy paliwa oraz robimy pierwszy większy serwis samochodu (dostaje nowy olej w silniku oraz filtry oleju i paliwa - na razie musi mu to wystarczyć). Burkina Faso jest jakaś inna od pozostałych krajów, które udało się nam już odwiedzić. Mamy wrażenie, że jest nieco nowocześniejsza. Drogi są dobre (chociaż wszystkie asfaltowe są płatne), w każdym miasteczku dostępne są bankomaty, ludzie jakby spokojniejsi (nie jesteśmy nagminnie nagabywani przez ulicznych handlarzy). A centrum stolicy podziwiamy prawdziwe (i na dodatek czynne) fontanny. Nie mniej - stolicę przejeżdżamy tylko tranzytem (jest to brudne, duszne i mocno zanieczyszczone miasto) i kierujemy się w stronę miejscowości Po (tuż przy granicy z Ghaną). Po drodze mijamy rezerwat przyrody, w którym mieszkają słonie - niestety - jedyny słoń jakiego mamy okazję zobaczyć to ten, ze znaku informacyjnego - jesteśmy nieco zawiedzeni. Po kilkugodzinnej jeździe mijamy Po i docieramy do Tiebele - małej wioski będącej jedną z największych lokalnych atrakcji, znanej m.in. z jeziora oraz malowanych domostw. Do jednego z nich zostajemy nawet zaproszeni. Wprawdzie gospodarz nie mówił po angielsku, ale po kilku minutach sprowadził nam tłumacza i mieliśmy okazję poznać tradycyjne zabudowania oraz zwyczaje mieszkańców. Zmyślne domki przypominają nieco architekturę Gaudiego (jak zauważyła Gosia) - prawie nie mają kątów i krawędzi - wszystko jest delikatnie zaokrąglone. W asyście prawie całej, wielopokoleniowej rodziny gospodarza zaglądamy do prawie wszystkich zakamarków. Miejscowa zabudowa robi na nas kolosalne wrażenie. Wszystkie miejsca cechuje maksymalna prostota oraz funkcjonalność. Niestety - zabudowania przygotowane były do zamieszkania przez nieco niższe niż ja osoby - ja mam problem wcisnąć się gdziekolwiek. Najmniej przyjemna czynność zostaje nam na koniec - niestety nie zdążyliśmy się jeszcze nauczyć, że o cenę pyta się na początku a nie na końcu - więc właściciel zdarł z nas za zwiedzanie jak za przysłowiowe "zboże" - ale cóż, za głupotę trzeba płacić. Wracamy do głównej drogi piękną aleją, gdy uświadamiamy sobie, że właśnie zaczęliśmy powrót do domu. Tiebele było najbardziej oddalonym miejscem podczas naszej podróży (ponad 11 tys. km od domu). Tutaj też podejmujemy decyzję o rezygnacji z wizyty w Ghanie - cóż, 28 lutego musimy niestety być w Dakarze.
Wracamy w kierunku stolicy, którą ponownie, późnym wieczorem, mijamy tylko tranzytem i kierujemy się na Bobo - Dioulasso. Niestety nie udaje się nam znaleźć żadnego zakwaterowania i tę noc spędzamy na pustkowiu, w samochodzie. Nie jest to specjalnie wygodna ani wytworna forma odpoczynku, ale mamy ciszę i spokój.
Dzień dwudziesty pierwszy - Sobota - 24.02.2007 r.
Po drodze zatrzymujemy się koło jednego z mijanych jeziorek (czy raczej małego stawu) i obserwujemy lokalne ptactwo. Jeszcze o poranku docieramy do Bobo - Dioulasso. Jest to jedno z większych miast Burkiny Faso. Tutaj udajemy się do patiserii na sute śniadanie, po którym rozpoczynamy wizytację miasta. Pierwszym punktem programu jest główny meczet. Przygodny chłopiec, podający się za przewodnika informuje nas, że jest możliwość zwiedzenia świątyni. Oczywiście wykorzystujemy tą okazję (generalnie meczety w Afryce są jednak niedostępne dla turystów) i poznajemy budowlę oraz religijne zwyczaje lokalnych muzułmanów. Świątynia jest zupełnie odmienna od tych, które miałem okazję podziwiać na Bliskim Wschodzie. Nieco przypomina meczet w Djenne, ale i tu rzuca się w oczy wiele różnic - przede wszystkim ten meczet jest z zewnątrz malowany na jasne pastelowe kolory, a nie straszy szarością gliny. Wnętrza meczetu cechuje prostota. Świątynia jest podobna do całego starego miasta, w pobliżu którego się znajduje. Jest po prostu biedna. Ale tak właśnie ja sobie wyobrażam prawdziwe miejsce kultu religijnego. Ciche, spokojne, bez zdobień i luksusów - takie miejsce nastraja do refleksji.
Po zwiedzeniu meczetu nasz przewodnik (którego Gosia już zaakceptowała) prowadzi nas do warsztatów garncarskich (znajdujących się na świeżym powietrzu). Tutaj podziwiamy misterną robotę. Udajemy się do najstarszej części Bobo - Dioulasso. Żeby jednak tam dotrzeć mijamy potężne śmietnisko. Niestety - to najbardziej smutna część miasta. Przewodnik informuje nas, że wśród śmieci płynie rzeka (cóż - wygląda gorzej niż nasza Rawa), w której nawet mieszkają krokodyle - coś nie specjalnie chce się nam w to wierzyć. Widzimy za to lokalnego akrobatę trenującego na wysypisku salta. Godne podziwu - zwłaszcza w takim otoczeniu. Nasz przewodnik nie zmieszany oprowadza nas po starej części miasta - zamieszkanej przez muzułmanów, chrześcijan i animistów. Mijamy małe zabudowania, ciasne domki i - niestety - wiele biedy. Miasto wygląda tak, jakby przed wielu laty (nawet kilkaset) czas się tu zatrzymał. Ludzie mieszkają i żyją w takich warunkach, że aż dziw bierze, a jedyną oznaką nowoczesności są pojedyncze anteny radiowe. Wszystkie domy zbudowane są z glinianych cegieł suszonych na słońcu i obrzuconych jeszcze gliną. Gdyby nie otaczająca bieda i wszechobecny bród i smród - miejsce prezentowałoby się fantastycznie - niestety, tutejsze władze chyba jeszcze nie dostrzegły możliwości, jakie daje odpowiednia prezentacja i turystyka. Ale to przyjdzie z czasem.
Podglądając lokalne życie trafiamy m.in. do małej, przydomowej warzelni piwa. Piwo zachwalane przez mieszkańców podczas warzenia wydziela tak odrażający smród, że uciekamy czym prędzej. Zwiedzamy miejsce spotkań i kultu animistów i w końcu docieramy nad drugą rzekę płynącą przez miasto. Ta nieco bardziej przypomina typową rzekę, choćby dlatego, że widać tu nieco wody (tam podobno też była, ale została szczelnie przykryta przez góry śmieci). Niestety - ta również jest przerażająca. Raz - żyją w niej ogromne ryby dokarmiane przez mieszkańców (co sugeruje, że woda jest stosunkowo czysta). Dwa - w rzece koncentruje się życie towarzyskie kobiet (przepierki i toaleta - czego zresztą jesteśmy świadkami). Trzy - w rzece również używają uciech świnie, kozy, owce i psy. Właściwie łatwiej powiedzieć, czego w rzece nie ma, niż co w niej jest.
Popołudniu opuszczamy Bobo - Dioulasso i ruszamy do Banfory. Tutaj czekają nas kolejne atrakcje. Niestety - dość trudno do nich dotrzeć, chociaż niektórzy docierają tu nawet samochodami osobowymi (czego zdecydowanie nie polecam). Pierwsza z atrakcji to malownicze wodospady. Droga jest kręta i słabo oznakowana, wiedzie przez pola uprawne (sztucznie nawadniane - dzięki czemu nasza "Dyskoteka" otrzymała porcję wody) ale warto tu dotrzeć. Przede wszystkim - dzięki obecności wody - jest tu zupełnie inne powietrze. Po drugie - mamy przekrój roślinności - wokół rzeki jest wyjątkowo bujna. Chłodna woda wręcz zaprasza do kąpieli, pomni przestróg lekarskich nie mamy jednak odwagi do niej wejść. Podziwiamy wodospady najpierw z dołu, a potem wspinamy się na skały, by zobaczyć je również z góry. Cały czas towarzyszy nam niechciany przewodnik. Jest bardzo nachalny i tylko utrudnia nam zwiedzanie, ale nie zauważa, że nie może nam nic przekazać (nie zna angielskiego) i uparcie podąża za nami. No cóż - jak się ktoś przyczepi ... Poniżej wodospadów jest piękna, zacieniona aleja wśród wielkich drzew. Panuje tu przyjemny chłód. Niestety - gdy my odwiedzamy to miejsce towarzyszy nam potężna wycieczka dzieciaków w wieku szkolnym, przez co poziom hałasu gwałtownie rośnie. Ruszamy na poszukiwanie drugiej lokalnej atrakcji - jeziora. Gdy docieramy - pierwszy efekt to rozczarowanie - o zwykłe jezioro, a wokoło nic, tylko pola i łąki. W cenie biletu jest wycieczka pirogą po jeziorze. Skwapliwie z niej korzystamy, chociaż łódka wygląda wyjątkowo wątle. Nie mniej - chłód bijący od wody jest bardzo przyjemny. Lokalny flisak kieruje pirogę w pewne miejsce, gdzie nagle rozlega się dość charakterystyczny hałas. Są to hipopotamy. W końcu widzimy (wprawdzie z dość daleka) pierwszą, afrykańską dziką zwierzynę. Podziwiamy hipopotamy z bezpiecznej odległości i wracamy roztrzęsieni i zadowoleni na brzeg, gdzie już oczekuje na nas grupa uczniaków.
Przeczytaj podobne artykułyfotoreportaż