Wyprawa dookoła Sahary. Część II - Mauretania
artykuł czytany
2722
razy
Dzień dziesiąty - Wtorek - 13.02.2007 r.
Po wizycie u ubezpieczyciela, u którego - ze względu na brak odpowiednich druków - nie dochodzi do żadnego interesu ruszamy w drogę. Wracamy się wzdłuż cypla i kierujemy się na stolicę. Zanim jednak udaje się nam opuścić cypel, zatrzymujemy się na dzikim kempingu. Tutaj dziewczyny zaczynają kolekcjonować muszelki. Na pamiątkę. Bagażnik zaczyna się zapełniać różnego rodzaju skarbami. Kemping zlokalizowany jest w miejscu, w którym występują ciekawe formacje piaskowe.
Wracamy na szosę, która biegnie wzdłuż linii kolejowej. Wzdłuż tej linii biegnie również zaminowana granica z Marokiem, a właściwie z Saharą Zachodnią. Mamy szczęście - koło nas przejeżdża pociąg towarowy. Składa się z 3 lokomotyw i 167 wagonów (przynajmniej tyle doliczyły się dziewczyny). Podobno na tej linii jeżdżą najdłuższe pociągi na świecie.
Kierujemy się na stolicę Mauretanii. Żeby jednak tam dotrzeć musimy pokonać ponad 500 km pustyni. Na szczęście cały czas jedziemy nowiutką szosą. Asfalt wygląda tak, jakby go dopiero wczoraj położyli. Tej drogi nie mamy jeszcze na żadnej mapie. Nie mniej - jazda jest niezwykle uciążliwa. I bardzo monotonna. Zwłaszcza, że upał doskwiera. Silny wiatr nawiewa tylko piasek na drogę. Pięknie to wygląda.
Co jakiś czas mijamy koczowiska nomadów. Zwykle jest to kilka namiotów, czasem również szałasów i drewnianych bud. Nic stałego. Cały czas zastanawiamy się, jak ci ludzie dają radę żyć w takich warunkach. Parę razy - dla rozprostowania zastałych kości - zatrzymujemy się na pustyni. Asia cały czas próbuje udokumentować wszystkie roślinki jakie napotka. Zbiera również próbki piasku. W pewnym miejscu mamy troszkę szczęścia - trafiamy na dwa osiołki. Mamę i świeżo urodzone maleństwo. Oczywiście - krótka sesja zdjęciowa. Tutaj również mijamy małą karawanę, składającą się z olbrzymiego stada wielbłądów. Mając już dość monotonni drogi decydujemy się na zjazd do pierwszej napotkanej nadmorskiej wioski. To był dość poważny błąd. Raz - fatalna droga. Dwa - sama wioska rybacka znajduje się praktycznie na plaży, trzy - zakopujemy się w piasku, cztery - dopada nas chmara dzieciaków. Myśleliśmy, że jak rozdamy trochę cukierków, to się uspokoją. Nic bardziej mylnego. Dopiero wtedy się zaczęło. Jakimś cudem udało nam się wyjechać z piachu i opuścić wioskę. Ciekawostka - po raz pierwszy mamy okazję podziwiać murzynów w pełnej krasie - dzieciaki i nastolatki biegają tam całkiem nago. Niestety - w ferworze walki - nie udaje się nam zrobić żadnego zdjęcia. Na wizyty w kolejnych wioskach musimy się lepiej przygotować. Po kilkugodzinnej jeździe udaje się w końcu nam dotrzeć do stolicy. Do Nouakchott'u.
Tutaj musimy zlokalizować dwa punkty. Najpierw ambasadę Mali, później punkt noclegowy. Do ambasady trafiamy bez problemu - nasz książkowy przewodnik pokazuje to miejsce bardzo precyzyjnie. Gorzej z noclegiem - ten zabieg zostawiłem do realizacji dziewczynom, co skończyło się jeżdżeniem po całym mieście. Po kilku wizytach w różnych miejscach wybieramy kemping "Nouvelle". Dostajemy dwa pokoiki i zabieramy się do toalety. Wielkie pranie, mycie, przepakowanie samochodu. Trwa to wieki.
Następuje chwila wytchnienia. Gosi potrzebny jest odpoczynek, ma swoje "gorsze" chwile (śni jej się Leo na jawie), a my ruszamy na podbój mauretańskiej kuchni. Ale zanim to nastąpi szukamy miejskiej plaży. To co znajdujemy przypomina raczej wielkie, miejskie śmietnisko. Tutaj - próbując wjechać samochodem na plaże zakopujemy się w piasku. Pierwsza próba terenowa i taki blamaż. Cóż na przyszłość musimy jeszcze to potrenować. A jeśli chodzi o mauretańską kuchnię - niestety - nie udaje nam się trafić na nic lokalnego więc posilamy się owocami morza. Ja jem doskonałe krewetki a Aśka - kalmary.
Dzień jedenasty - Środa - 14.02.2007 r.
Późna pobudka. I umówiona wizyta w ambasadzie. Składamy wnioski wizowe i ruszamy ponownie na podbój miejskiej plaży. Dziewczyny zajmują się poszukiwaniem muszli i kamieni, a Aśka również wrażeń w lodowatym oceanie, a ja robię sobie spacer w kierunku wraku statku porzuconego na plaży. Jest to wrak całkiem sporego trawlera rybackiego, a zlokalizowany jest na samej plaży. Ciekawy jestem jak wielki musiał być to sztorm, żeby taką jednostkę wyrzucić na brzeg. Podczas wizyty na plaży mamy okazję przyjrzeć się pracy miejscowych rybaków. Śmieszne - ale ich kutry są niewiele większe od naszych kajaków czy łódek. A oni mają odwagę na takich łupinach wypływać daleko na ocean. Ja bym chyba się nie odważył.
Przeczytaj podobne artykułyfotoreportaż