Gruzja'2003
artykuł czytany
4841
razy
Przeszliśmy przez całe miasteczko by dojść do pięknie położonych ruin miejskiej twierdzy Bebris Tsikhe. Zbyt dużo z nich nie zostało, ale widoki na całą okolicę interesujące. Widok na całe miasteczko jest jednak najciekawszy ze wzgórza na południu, na którym stoi przepiękna cerkiew Dżwari. Najpierw trzeba jednak było tam wejść. Ponieważ mieliśmy sprzeczne informacje od pytanych Gruzinów, postanowiliśmy pójść najprostszą drogą - na przełaj. Po przejściu przez most i przez trasę do Kazbegi musieliśmy przedzierać się przez plątaninę krzaków i drzew. Na szczęście bardzo krótko, gdyż na szczycie weszliśmy już na drogę prowadzącą prosto do kościółka. Wiało straszliwie. Wewnątrz na stoisku z pamiątkami ktoś smacznie spał. Wystrój podobnie jak w katedrze bardzo skromny ale dostojny i interesujący. Zejście w dół było równie ciekawe jak podejście. Gdy wyszliśmy na trasę szybkiego ruchu martwiłem się jak dotrzemy do Tbilisi, ale zatrzymała się nam jedna z pierwszych jadących marszrutek i zawiozła do Didube.
Pojechaliśmy jeszcze na dworzec kolejowy by kupić bilety na wieczorny pociąg do Kutaisi. Okazało się to być nie lada atrakcją. W jednej z kas kasjerka malowała się w trakcie rozmowy z klientami, a w naszej ostro zaciągała się papieroskami. Obie w wieku przedemerytalnym. W końcu po dłuższej chwili pyta "dzieci dokąd ? ". Na pytanie jak długo pojedziemy do Kutaisi usłyszeliśmy, że według niej to jakieś 6-7 godzin. A komputer stoi przed jej nosem. W końcu jednak sprawnie wystukała nam na tym komputerze podobno najlepszy wagon na dolnych półkach i zapłaciliśmy po 5,5 lari za sypialny.
Kutaisi - Gelati - Motsameta
Po powrocie zabraliśmy Murtaza i wspólnie pojechaliśmy taksówką do "Żółwiego Jeziorka" na obiad. Jest to bardzo przyjemne miejsce na wzgórzach nad Tbilisi. Małe jeziorko z knajpkami wkoło, małą plażą i możliwością wypożyczenia pływającego sprzętu. Najbardziej popularne wśród młodych Gruzinów wieczorową porą. Zjedliśmy chacziapuri, wypiliśmy piwko i zjechaliśmy z powrotem taksówką za 3 lari do centrum by naszykować się do wieczornego wyjazdu. Na miejscu jednak okazało się, że nie zabieramy bagaży, a pojedziemy z Kutaisi do Batumi i wrócimy następnego dnia również pociągiem nocnym. Murtaz zdecydował się pojechać z nami. Dopiero później dowiedzieliśmy się, że aby mieć trochę gotówki, poszedł do lombardu zastawić swoją dwudniową obrączkę. Gruzini mają jednak "zdrowe" podejście do małżeństwa :). Przed 23 leżeliśmy już w naszym przedziale. Czasu by się wyspać za dużo nie było.
Pociąg dojechał nieco wcześniej i już o 4.45 byliśmy na dworcu w Kutaisi. Ciemności egipskie. Na dworcu nie było nic, ani toalety, baru, sklepu, ale i tak byliśmy zadowoleni, że był otwarty i trafiliśmy na wolną ławeczkę. Poczekaliśmy na świt i około 7 ruszyliśmy zwiedzić w ekspresowym tempie to drugie co do wielkości miasto w Gruzji. Nawet o 7 wszystko jeszcze pozamykane. Doszliśmy do głównego placu pod pomnik i teatr i gdy skręciliśmy w lewo zauważyliśmy targ - więc jednak ktoś wstaje o takiej wczesnej porze. Doszliśmy do mostu, skąd już pięknie widać było świątynię Bagrati, a raczej jej ruiny na wzgórzu nad rzeką Rioni. Katedra została zbudowana w 1003 roku, ale już przed naszą erą na wzgórzu znajdowały się obronne umocnienia. Kutaisi w okresie zajęcia Tbilisi przez Turków było stolicą całej Gruzji, później jednak rezydowali tu tylko królowie jej części - Imereti. Ogromna katedra została poważnie zniszczona w XVII wieku przez wojska osmańskie, ale to co pozostało do dziś robi i tak imponujące wrażenie. Po wąskich schodkach wspięliśmy się na wzgórze, ale niestety ogrodzone muzeum było zamknięte. Nie mieliśmy czasu czekać więc znaleźliśmy wyrwę w murze i weszliśmy do środka. Jedynym problemem okazała się grupka małych psów strażników, ale po pewnym czasie ujadania doszły one do wniosku, że to jednak my jesteśmy więksi i dały sobie spokój. Widoki na rzekę i miasteczko wspaniałe, dodatkowo podkreślone przez wschodzące słońce. Obeszliśmy ruiny katedry i innych zabudowań dookoła. Szkoda, że nie mogliśmy zajrzeć do środka. Nadal raz w tygodniu odprawiana jest w ruinach msza święta.
Zeszliśmy w dół i po obejrzeniu klasycystycznej Cerkwi Zwiastowania zakupiliśmy bułeczki we wreszcie otwartym sklepie. Zaraz znaleźliśmy taksówkarza, który za 10 lari zgodził się zawieź nas do Gelati i Motsamety.
Jadąc podziwialiśmy majestatyczne, ośnieżone szczyty Kaukazu na horyzoncie. Po 11 km po górkach dojechaliśmy do kompleksu Gelati. W roku 1106 król Dawid Budowniczy założył w tym miejscu akademię prowadzoną przez mnichów, która przez stulecia była najważniejszym ośrodkiem kulturalno-edukacyjnym w Gruzji. Utworzona na wzór akademii konstantynopolskiej od początków istnienia nauczała geometrii, arytmetyki, astronomii, muzyki oraz gramatyki, retoryki i dialektyki. Sprowadzeni przez króla uczeni dbali o wysoki poziom nauczania. Kompleks składa się z trzech świątyń, dzwonnicy i właściwego budynku akademii. I pomimo zniszczeń w wojnach z Turkami w XVI wieku został odbudowany już w tamtych czasach przez króla Bagrata III i prezentuje się rewelacyjnie. Największe wrażenie robi cerkiew Matki Boskiej, której freski oddają typowy dla świątyń gruzińskich charakter zdobień. Na kopule Chrystus Zbawiciel, a na ścianach sceny z życia Jezusa, Marii i Świętych. Wszystko w bardzo ciepłych kolorach - dominuje czerwień. Zgodnie z wolą króla Dawida został on pochowany u stóp swoich podwładnych. Każdy, kto wchodzi przez południowe wejście musi przejść po jego płycie nagrobnej. Oczywiście wstęp na teren zabytkowych budowli jak w większości miejsc w Gruzji darmowy.
Kolejnym etapem wycieczki była Motsameta. Kościółek położony na skałach, do którego trudno dotrzeć, ale nasz kierowca dał sobie radę przy przejeżdżaniu przez tory i wąską dróżkę. Został zbudowany aby upamiętnić masakrę dokonaną przez Arabów, w której zginęli między innymi Dawit i Konstantin Mkheidze - książęta Argveti. W cerkiewce znajduje się grobowiec z ich szczątkami, a każdemu kto przejdzie pod nim trzykrotnie spełni się życzenie. Kościółek stoi na bardzo wąskiej, wysokiej skale - nawet nie ma go jak sfotografować. Porządku pilnują tu dwa dobermany i staruszek pop z piękną siwą brodą. Piękne podobno freski zostały zamalowane przez Rosjan niebieską lamperią i dlatego duchowny myśląc, że jesteśmy z Rosji był bardzo źle do nas nastawiony. Dopiero Murtaz wytłumaczył mu, że my z Polski, ale niewiele to pomogło, gdyż nie byliśmy wyznania prawosławnego. Starałem się podyskutować o zasadach naszych religii i wytłumaczyć, że katolicy to też chrześcijanie, ale na darmo. On miał w swojej księdze wymienione ludy chrześcijańskie - oczywiście tylko o prawosławnej religii i nie było dyskusji. Zgodził się jednak na fotografię ołtarza, ale niestety sam ze swoją brodą pozować nie chciał.
Przeczytaj podobne artykułyfotoreportaż