Gruzja'2003
artykuł czytany
4836
razy
Batumi-Sarpi
Wróciliśmy do Kutaisi, gdzie na dworcu wsiedliśmy do marszrutki jadącej do Batumi. Półtorej godzinki spaliśmy oczekując na odjazd, ale w samo południe ruszyliśmy. Bilet za 7 lari. podróż trwała 3 godziny, a po drodze słuchaliśmy bardzo przyjemnej rosyjskiej muzyczki. Widoki wokół tradycyjnie już przepiękne - najpierw szczyty Kaukazu, a potem od Poti wybrzeże Morza Czarnego. Przed samym Batumi serpentynami wspinaliśmy się wśród zupełnie odmienionej przyrody bardziej przypominającej kraje tropikalne - palmy, paprocie, bananowce - zielono jak w piosence na wzgórzach Batumi. W miasteczku trafiliśmy akurat na uroczystości pogrzebowe żony burmistrza Batumi, rządzącego całą prowincją Adżarą. Wszyscy mieszkańcy w odświętnych strojach, mężczyźni w garniturach z błękitnymi flagami Adżary w klapach. Poszliśmy na nadmorską promenadę, gdzie skonsumowaliśmy wyśmienite chacziapuri adżaruli - to z jajkiem na wierzchu. Plaże w miasteczku nie za bardzo się nam podobała. Postanowiliśmy jechać do Sarpi -wioski na granicy z Turcją. Taksiarze wołali za przejazd 25 lari, ale na szczęście spotkaliśmy Bekę. Usłyszał, że chcemy jechać na plaże i postanowił nam pomóc. Zapakowaliśmy si do jego Corsy i ruszyliśmy. Po drodze zwiedziliśmy jeszcze Gonio. Znajdują się tu pozostałości twierdzy, której początki sięgają V wieku. Już Rzymianie mieli tu swoje wojska, a legenda mówi, że lądowali tu także Argonauci w poszukiwaniu Złotego Runa. Aktualnie pozostały jedynie mury obronne otaczające obszar ponad 1 ha, ale w obrębie murów uprawiane są warzywa. Nie odmówiliśmy sobie spaceru po murach. Ciekawe jak twierdza wyglądała za czasów świetności.
Pojechaliśmy dalej wzdłuż morza i nagle droga się skończyła. Ogrodzenie przed nami to była już turecka granica. Byliśmy w Sarpi. Tutaj kamienna plaża, skały wystające z wody i kryształowo czysta, ciepła woda bardzo zachęcały do kąpieli. Rozłożyliśmy się zatem na plaży. Czas minął niestety bardzo szybko. Co ciekawe o 19 słońce grzało jeszcze bardzo intensywnie. Wróciliśmy do Batumi, z żalem opuszczając plażę, złapaną na stopa marszrutką. Mieliśy trochę czasu, więc przespacerowaliśmy się wzdłuż wybrzeża. Dworzec kolejowy jest dość sporo oddalony od centrum - trzeba więc odpowiednio wcześnie zaplanować wyjazd. Nasz pociąg odjeżdżał o 21.30. Po drodze podziwialiśmy jeszcze wspaniały zachód słońca nad morzem.
Sapara - Vardzii
W Tbilisi byliśmy o 8 rano. Pożegnaliśmy się z Dianą, zabraliśmy bagaże i wspólnie z Murtazem ruszyliśmy na południe. O 11 jechaliśmy już marszrutką do Akhaltzikhe. Trzy godziny jazdy i byliśmy na miejscu. Tak jak planowaliśmy wzięliśmy taksówkę by jak najwięcej zobaczyć ostatniego dnia w Gruzji. Niestety wzięliśmy pierwszą z brzegu myśląc, że dogadaliśmy się co do kasy - 45 lari za całą wycieczkę - do Sapary, Vardzii i Akhalkalaki. Wprawdzie kierowca coś marudził, że nie będzie za długo na nas czekał w Vardzii, ale za bardzo nie wiedzieliśmy o co mu chodzi. Pierwszy punkt programu to Sapara. Położony w górach przepiękny kompleks klasztorny datowany na IX-XIII wiek. Cerkiew Saby z XIV wieku obejrzeliśmy gdy jeden z żyjących tam 9 mnichów otworzył nam świątynię. Wystrój gruziński - piękne, stare freski, które jednak czas już nieco zniszczył. Obok stoi mały, ale najstarszy z zachowanych Kościółek Zwiastowania z X wieku z kamiennym ikonostasem. Powyżej stoją jeszcze resztki twierdzy. Widoki wokół na przepiękne góry. Daleko stąd do cywilizacji. Zjeżdżając z góry nasza łada zaczęła nieco szwankować i kierowca co chwilę zatrzymywał się dolewając wody do układu chłodniczego - tak już do końca wycieczki.
Minęliśmy ruiny zamku Khertvisi z X wieku i pojechaliśmy doliną rzeki Mtkwari do Vardzii. Widoki jak w bajce - kolorowe skały, popołudniowe słońce i płynąca w dole rzeka. Minęliśmy jeszcze ruiny twierdzy Tmogvi, do których dostać się mogą jedynie alpiniści - nie ma już połączenia skały z drogą. Dość późno, bo około 19 dojechaliśmy do Skalnego miasta. Aby fotografować Vardzię trzeba jednak przyjechać tu o wschodzie słońca. Ale nawet po południu wrażenia niesamowite. Wstęp kosztuje 6 lari. W skalnych jaskiniach już w X wieku funkcjonowało całe miasto. Nam zwiedzanie zajęło godzinkę, ale można spędzić tu cały dzień. W XII wieku królowa Tamara rozbudowała wokół Cerkwi Zwiastowania miasto, w którym żyło ponad 50 000 ludzi. Cerkiew nadal jest centralnym miejscem skalnego miasta. Teraz stałych mieszkańców jst znacznie mniej - żyje tu aktualnie 9 mnichów. Dzięki uprzejmości jednego z nich - pożyczył nam świeczkę i pokazał drogę - przeszliśmy z jednego z wyższych poziomów wewnątrz skał około 60 metrów schodkami w dól, by wyjść sekretnym wejściem do głównej cerkwi. Szkoda, że dotarliśmy tu tak późno - nie było czasu zwiedzać dłużej. W drodze powrotnej zwiedziliśmy jeszcze mijaną poprzednio twierdzę Khertvisi. Jest to malowniczo położony, jeden z najstarszych zamków Gruzji. Weszliśmy do środka, ale oprócz murów, znajduje się tu jedynie malutka cerkiew.
Jechaliśmy dalej wzdłuż Mtkwari w kierunku do Akhalkalaki. Nawierzchnia tragiczna, ale widoki wciąż piękne. Z niewysokich gór wpadały do rzeki malutkie wodospady. Miłą atmosferę zaburzył kierowca, który stwierdził, że musimy mu dołożyć do obiecywanej kwoty jeszcze 5 lari, bo za długo na nas czekał. Najpierw straszył nas milicją, a w końcu zdesperowany stwierdził, że wspólnie z kolesiami nie wypuści nas nazajutrz z miasteczka. Gdy dowiózł nas już do hoteliku - nocleg 7 lari od głowy stwierdziliśmy, że dla 10 złotych polskich nie będziemy ryzykować życia i dostał więcej kasy. Tym bardziej, że był Ormianinem, a w Akhalkalaki 95% ludności to mniejszość ormiańska. Co ciekawe, ceny w sklepach, na stacjach benzynowych podawane są w rosyjskich rublach, który jest tu walutą tak samo obowiązującą jak lari czy dolar. Cóż, uroki miasteczka przygranicznego.
Na dworzec autobusowy, lub miejsce o takiej nazwie wyszliśmy dość wcześnie. Marszrutka do Erewania miała odjechać o 8.00. Pożegnaliśmy się z Murtazem fundując mu jeszcze piwko i bilet powrotny do Tbilisi i po skompletowaniu pełnego busa ruszyliśmy na południe. Jechaliśmy jednym wielkim bezdrożem. Dość powiedzieć, że 40 km do granicy zajęło nam 2 godziny, a kierowca częściej jechał poboczem niż "drogą". Około 10 dojechaliśmy do szlabanów w szczerym polu, obok których stało kilka baraczków. Mieliśmy szczęście. Dowódca pograniczników bardzo mile wspominał pobyt w Polsce. Najlepiej pamiętał dwa słowa: "szminki, pończoszki". Stwierdził, że Polak i Gruzin to nie narodowości, ale zawody. Wymieniliśmy się telefonami i po miłym pożegnaniu nasz bus ruszył dalej...
Przeczytaj podobne artykułyfotoreportaż