Tien-szan, czyli jak zdobyć siedmiotysięczną górę.
artykuł czytany
5764
razy
Postanowiłem wspinać się samotnie
Współtowarzysze odprowadzają mnie do obozu 1 położonego na wysokości 4200 m n.p.m. Podczas pożegnania widzę niepewność na ich twarzach, zgaduję, że się o mnie boją. Chyba woleliby, abym zmienił decyzję. Martyna, Piotrek, Misiek i Witek ruszają z powrotem w dół lodowca, zobaczymy się najwcześniej za dwa tygodnie, teraz jestem zdany tylko na siebie. Mam nadzieję, że nikt mnie nie wini za taką decyzję, w końcu dużo trenowałem przed wyjazdem, chcę przynajmniej spróbować swoich sił. Na Chana chcę się wspinać drogą klasyczną, po raz pierwszy pokonaną w 1931 r. przez M.T. Pogrebeckiego i zespół. Droga w dolnej części, czyli przez lodowiec P. Siemionowa, narażona jest na lawiny; dlatego też do obozu 2 wychodzi się bardzo wcześnie, zanim słońce pojawi się w kuluarze. Startuję o 2.30 w nocy, pierwszy odcinek wiedzie olbrzymim polem lodowym między Pikiem Czapajewa a Chanem. Nie muszę używać czołówki, jest piękna księżycowa noc, po drodze mijam głębokie szczeliny i stare lawiniska. Dochodzę do lodospadu najeżonego serakami, ale na szczęście jest trochę śladów i nie muszę sam wyszukiwać trasy. O godzinie 6 docieram do obozu 2 na wys. 5200 m n.p.m. Czuję się kiepsko, boli mnie głowa i chce mi się spać. Rozbijam namiot i zasypiam; ok. 13 wstaję z dużo lepszym samopoczuciem, zjadam skromny posiłek i ruszam na lekko w górę. Po półtoragodzinnym podejściu jestem w obozie 3, umiejscowionym na wys. 5900 m n.p.m. na przełęczy między Pikiem Czapajewa (6300) a Chanem. Znajdują się tu groty śnieżne wykopane przez wspinaczy (znakomicie zastępują namiot). Na moment wiatr rozwiewa chmury i moim oczom ukazuje się wspaniała panorama na stronę kazachską. Dosyć tej aklimatyzacji, trzeba wracać do namiotu. Pierwsza noc na wys. 5200 mija bez większych sensacji. Rano pakuję sprzęt biwakowy i idę ponownie do trójki, tym razem z zamiarem nocowania. W jamach śnieżnych zostawiam śpiwór, jedzenie i ruszam się aklimatyzować na skalne żebro Chantengri. Na wys. 6200 spotykam Polaka schodzącego po nieudanej próbie zdobycia szczytu. Jest piękna pogoda, robimy sobie zdjęcia i schodzimy do grot. Noc jest bardzo zimna, śpiwór owijam NRC-tą, mimo to marznę. Wstaję wcześnie rano, boli mnie głowa i jest mi niedobrze, zjadam trochę słodyczy, zbieram swoje graty i schodzę do dwójki. Pogoda się psuje, pada gęsty śnieg, a widoczność spada miejscami do 10 metrów. Kolejny dzień opadu, robi się nieprzyjemnie lawiniasto; mam nadzieję, że jutro się przejaśni. Trudno wytrzymać samemu w namiocie, przytłaczają mnie nuda i samotność. Z każdym dniem w obozie ubywa ludzi, którzy mimo zagrożenia lawinowego uciekają w dół do bazy; mówią, że na tej wysokości organizm słabo się regeneruje. Czwartego dnia opadów około południa nieco się przejaśnia, słońce ogrzewa stoki i zaczynają schodzić lawiny jedna za drugą, niesamowite widowisko, słychać potężne grzmoty, a podłoże pod nogami drży. Jestem przerażony. W pewnym momencie poczułem silny podmuch, namiot pokrył się świeżym pyłem śnieżnym - całe szczęście, poszło bokiem. Miejscowi wspinacze mówią, że obóz jest w bezpiecznym miejscu, w końcu tylko raz, 20 lat temu, został zmieciony przez lawinę. Powoli kończy mi się jedzenie, przechodzę na "dietę cud", 1000 kcal dziennie. Rosjanie ratują mnie resztkami kiełbasy i miodu, oni muszą już schodzić. Przeczekuję jeszcze jeden dzień i następnego, szóstego dnia opadów daję sobie ostatnią szansę na atak szczytowy. Na przełęcz (obóz trzeci) docieram po ciemku, jestem bardzo wychłodzony, przez cztery godziny błądziłem, nie mogąc znaleźć drogi. W grocie jest dwóch Kazachów, jutro z rana schodzą na kazachską stronę. Kładę się spać z nadzieją na poprawę pogody. 17 sierpnia budzę się o 6.30, jest późno, ale na zewnątrz lampa. Szybkie pakowanie, skromna kaszka owocowa i o godzinie 7.40 ruszam na szczyt. Na początku idzie się ciężko, w głębokim śniegu, miejscami powyżej kolan. Jest piekielnie zimno, szybko marzną mi palce u nóg, staram się cały czas nimi ruszać. Mijam kolejne progi skalne i dochodzę do pierwszych poręczówek na 6100m. Widoki są fantastyczne, pod nogami morze chmur, z którego sterczą wierzchołki tien-szańskich kolosów. Cały czas mam świadomość że jestem sam, nie wiem jeszcze jak mój organizm zniesie wysokość, w razie zasłabnięcia lub innej potyczki mogę zginąć. Mimo takich przemyśleń mozolnie pnę się do góry. Liny poręczowe są mocno podniszczone, często wiszą tylko 3-4 rdzenie. Słońce na grani pojawia się około 11, od razu robi się cieplej. Po raz pierwszy odpoczywam na miejscu obozu 4 ok. 6400 m. n.p.m.. Znajdują się tu szczątki namiotów i tablice upamiętniające śmierć wspinaczy. Idę coraz wolniej w kuluarze śnieżno-lodowym, muszę wyrywać poręczówki spod śniegu, napadało go tutaj po pas. Niestety miejscami lina jest wmarznięta w lód i jedynym rozwiązaniem jest wspinaczka bez asekuracji. Po dziesięciu godzinach docieram na pik, który jest pochyłym polem śnieżnym z nawisem po stronie wschodniej. Na szczycie stoi metalowy triangół służący do określenia wysokości. Alpiniści przytraczają do niego różne gadżety, flagi maskotki, chustki itp. Na piku wieje silny wiatr; jest słonecznie, choć chmury podeszły bardzo wysoko. Na południu wystaje masyw Pobiedy z kulminacją na wschodnim wierzchołku (7439). Jestem zadowolony, nie mam problemu z wysokością, nie boli mnie głowa, jest super. Robię kilka zdjęć, modlę się o szczęśliwy powrót, odłamuję kawałek marmuru i rozpoczynam zejście. Jest już po piątej, muszę się spieszyć, pamiętam również o tym, że najwięcej wypadków zdarza się podczas zejścia. Strome progi, zjeżdżam na linie, później zaplatam linę wokół rąk i zsuwam się w dół. Gdy dochodzę do groty, jest już ciemno, jestem bardzo zmęczony, co chwila zataczam się i padam. Grota jest pusta, tego dnia poza mną nikt nie atakował szczytu. Szybko przygotowuję jedzenie, picie i spać. Jutro czeka mnie prawie dwukilometrowe zejście do bazy. Teraz jestem naprawdę szczęśliwy, udało mi się zrealizować marzenie, już wiem, jak to jest na siedmiu tysiącach. Wydaje mi się, że warto czasem podejmować ryzyko, by poczuć smak wolności, a świat zobaczyć z nieco innej perspektywy. W bazie przez cztery dni oczekuję na śmigłowiec, w końcu mogę wypocząć. Z resztą grupy spotykam się dwie godziny przed odjazdem pociągu, 23 sierpnia w Biszkeku.
Przeczytaj podobne artykuły