Welcome to Cambodia... Między Tajlandią a Kambodżą, sierpień 2006
artykuł czytany
5070
razy
Tajlandia wydała nam się, po dwóch miesiącach spędzonych w zeszłym roku w Indiach i Nepalu, zdecydowanie zbyt "zachodnia" - autostrady, klimatyzowane autobusy, a do tego tydzień spędzony na wyspie Koh Chang, w scenerii tropikalnych plaż jakby żywcem wyjętej z filmu. Nic dziwnego, że na granicę z Kambodżą dotarliśmy lekko znudzeni, a przede wszystkim żądni mocnych wrażeń...
Najpierw trzeba było oficjalnie opuścić Tajlandię; kiedy urzędnik przybił pieczątkę w moim mocno sfatygowanym paszporcie, poczułam się z lekka nieswojo. Przede mną pas ziemi niczyjej, a na nim uzbrojeni kambodżańscy pogranicznicy. A dalej krajobraz, który najtrafniej opisywał chyba slogan ze sprzedawanych w Bangkoku koszulek: "same same. but different" - niby to tylko kilkaset metrów różnicy, ale roślinność robiła się jakby bardziej dzika, przywodząca na myśl "Czas Apokalipsy"...
Stojąc przy okienku odprawy, usłyszałam za sobą wypowiedziane bez śladu azjatyckiego akcentu "Hello" - odruchowo odpowiedziałam, po czym odwróciłam się w stronę, z której dochodził głos. I natychmiast zmieniłam zdanie - jeśli znalazłam się z filmowej scenerii, to bliżej jej było do Lyncha niż do Coppoli. Przede mną stał okołopięćdziesiecioletni, ważący dobre 150 kilo biały mężczyzna, albinos. Brzuch wylewał mu się spod rozwleczonej koszulki z logo red bulla i tajskim napisem. Uśmiechnął się niczym Bobby Peru, patrząc na mnie szeroko otwartymi oczami o lekko niebieskawych, a jednak prawie pozbawionych barwnika tęczówkach.
- What a jolly little voice you have! - wycedził i poczęstował mnie kolejnym tak zwanym uśmiechem. Co tylko upewniło mnie, że Lynch zatrudniłby go bez chwili namysłu.
Zanim reszta skończyła załatwiać wizowe formalności, zdążyłam się już dowiedzieć, że mój nowy znajomy mieszka w Kambodży od ośmiu lat i ma w przygranicznym Koh Kong swój hostel, w którym koniecznie powinniśmy zostać na noc, bo o tej porze nie uda się nam już stąd wydostać. Nocleg na granicy nie wchodził jednak w rachubę - jeszcze tego samego dnia planowaliśmy dostać się do oddalonego o ponad 200 kilometrów na południowy-wschód Sihanoukville. Zignorowaliśmy wiec grubasa i ruszyliśmy, każdy z dwudziestoma dolarami przygotowanymi na zakup wizy, w stronę kambodżańskich urzędników kontroli granicznej. W budce, w której siedzieli, pierwsza niespodzianka - za wizę trzeba zapłacić nie dwadzieścia dolarów, jak zapewniało Lonely Planet i strona internetowa kambodżańskiej ambasady, ale 1200 bhatów tajskich (1 USD = ok. 37 BHT). I to tylko w tej walucie. My na taki wydatek przygotowani nie byliśmy - 1000 bhatów równało się dla nas kosztom czterodniowego utrzymania. O kantorze w promieniu paru ładnych kilometrów nikt nie słyszał, z resztą oficjalnie opuściliśmy już Tajlandię, a do najbliższego kambodżańskiego osiedla było jakieś 7 kilometrów. Z jednej strony zacierałam ręce - w końcu doczekałam się "całej naprzód ku nowej przygodzie", coś się działo - ale mogłam sobie na to pozwolić, bo poprzedniego dnia wymieniłam na bhaty niechcący 100 USD zamiast pięćdziesięciu i stać mnie było na wizę, a nawet na połowę wizy Wojtka, któremu bhaty się kończyły. Ale była nas cała siódemka.
Próby rozmowy z jedynym mundurowym spośród czterech "urzędników", siedzących w kanciapie, nie przyniosły rezultatu. Siedział za biurkiem, przybijając pieczątki w paszportach Japończyków i Amerykanów, bez mrugnięcia okiem płacących podwójną stawkę.
- Do you speak english? - pytam - Parlez-vous francais? - bez odzewu, nawet nie podnosi głowy, żeby na mnie popatrzeć.
W Azji już dostatecznie wiele razy próbowano wyłudzić od nas pieniądze, po czym okazywało się, że możemy dostać to, czego potrzebujemy po dwukrotnie, trzykrotnie niższej cenie. Tym razem też oczywiście nie chcieliśmy przepłacić, tym bardziej, że dodatkowe 10 dolarów to wcale nie tak mało, a przed nami jeszcze miesiąc w podróży i bogate plany nurkowo-skuterowo-ogólnoprzygodowe. Kiedy więc przez oszklone drzwi dostrzegłam grubasa i jego skuterek, desperacja i poczucie solidarności z białym człowiekiem - jakkolwiek prymitywnie by to nie brzmiało - wzięły górę nad odrazą. Wyszłam poradzić się go, co robić. Powinnam się była oczywiście zorientować, że skoro mieszka w tej przygranicznej dziurze już kilka ładnych lat i twierdzi, że kocha to miejsce i ludzi za autentyzm ("this is real Cambodia"), to takich jak my widział już nie raz. Najpierw oznajmia mi, jakby to było oczywiste, że na tej granicy za wszystko trzeba płacić w bhatach i jeśli ich nie mamy, to utkniemy tu na dobre,…kiedy uznał, że już wystarczająco mnie przestraszył (w czasie, gdy mówił, w głowie przewinął mi się slajd ze wszystkimi filmami Lyncha, które widziałam w życiu i aż przeszły mnie ciarki), próbuje dla odmiany być miły i uspokaja mnie, że jest tu sporo ludzi, którzy mogą wymienić nasze dolary na bhaty…"like me, in a minute. I just have to do some of my business around here first" - stwierdził, po czym wszedł do kantorka pograniczników i zaczął po khmersku rozmawiać z udającym urzędnika szemranym typem w brudnobiałej koszulce. Po chwili wziął od niego pliczek papieru podejrzanie przypominającego tajskie banknoty. Uświadomiłam sobie, że o czymś takim jak solidarność z innymi białymi grubas w życiu nawet nie pomyślał.
Na szczęście okazało się, że wspólnymi siłami jesteśmy w stanie zebrać wystarczającą ilość bhatów, aby zapłacić za 7 wiz. Każdemu z nas wlepiają do paszportu kolorową naklejkę z wypisanym imieniem, nazwiskiem, datą przyjazdu, obywatelstwem, datą ważności. Jedyna niewypełniona rubryka to "cena". Wychodzimy z "immigration office" jak niepyszni. Na dzisiaj mamy dość przygód i chcemy już tylko załapać się na transport do Sihanoukville. Kiedy obok nas znowu pojawił się grubas, nikt nie miał już ochoty z nim rozmawiać. Paweł rzucił tylko, że zaraz jedziemy do Sihanoukville, na co albinos poczęstował nas kolejną imitacją uśmiechu - "jedyna łódź odpływa o 8 am, a w porze deszczowej drogi są nieprzejezdne, jeśli spróbujecie się stąd wydostać, do szosy dotrzecie najwcześniej o trzeciej nad ranem, no i będziecie musieli spać w dżungli" - mówi złowieszczym tonem - po czym dodaje głosem, od którego całą przechodzą mnie dreszcze: "There is jungle everywhere. Welcome to Cambodia". I wlepia w nas wodnistoniebieskie oczka, które zdają się mówić: "biedne europejskie dzieciaczki, zachciało im się wakacji. Ale nie wiedzą jeszcze, co je tu czeka".
Przeczytaj podobne artykułyfotoreportaż