Welcome to Cambodia... Między Tajlandią a Kambodżą, sierpień 2006
artykuł czytany
5070
razy
Chcieliśmy zgubić go jak najszybciej, więc bierzemy taksówkę do pobliskiej mieściny Koh Kong, nie targując się już nawet, bo dociera do nas powoli, ze grubas niestety miał rację. Na granicy i tak nie moglibyśmy zostać, poza postojem taksówek i kanciapą pełną naciągaczy nic tam nie było. Do Koh Kongu docieramy tuż przed zmrokiem i znajdujemy przyjemne pokoje jak najdalej od ulicy, na której zgodnie z wizytówką, którą wcisnął mi w pierwszych minutach po spotkaniu, znajduje się hostel grubasa. Gdy było już zupełnie ciemno, wybraliśmy się na mały rekonesans,. Po błotnistych "ulicach" jeździły na skuterach dzieci, starsze kobiety, naganiacze zatrzymujący się przy turystach, żeby zaprosić ich do swojej knajpy, hotelu albo sprzedać bilety na łódź. Latarni ulicznych oczywiście nie było, za to w ciemnościach wyobraźnia pracowała ze zdwojoną intensywnością. Koh Kong przywodził mi na myśl teledyski Manu Chao - "bienvenida Tijuana, tequila, sexo et marihuana"...
Wygląda na to, że Kambodża dostarczy nam mocnych wrażeń, których przez dwa tygodnie nie mogliśmy się doczekać w Tajlandii. Na uspokojenie kupujemy sobie po dużym Changu każdy - na granicy można jeszcze dostać to najlepsze i najmocniejsze tajskie piwo.
Następnego dnia o 8am bez żalu opuszczaliśmy Koh Kong tak zwanym "speedboatem". Lało jak z cebra i nasze bagaże przemakały pod brezentem na deku, podczas gdy my razem z około setką innych pasażerów tłoczyliśmy się w metalowym wnętrzu łódki. Między rzędami zdezelowanych foteli krążył drobny Khmer w kraciastej koszuli, rozdając wszystkim plastikowe woreczki. Poczęstował nas bezzębnym, ale szczerym uśmiechem, co po przygodach poprzedniego wieczora pomogła jakoś odzyskać wiarę w ludzi. Odbiliśmy od brzegu.
Przeczytaj podobne artykułyfotoreportaż