„2x7000 – Pamir Expedition 2007” - szczęście i dramat
artykuł czytany
1169
razy
9.08. 2007 - Pik Korżeniewskiej. Dzień piękny, świeci słońce, a jednak pamirski wiatr zaczyna stawać się uciążliwy. Siadamy na chwilę i ubieramy ciepłe kurtki. Idący dotychczas za nami Rosjanie wyprzedzają nas i znikają za przełamaniem terenu. Ku naszemu zdumieniu po chwili ukazują się znowu, skacząc i wrzeszcząc z radości. A więc to już szczyt! A my tu urządzamy sobie "piknik" tuż poniżej. Zbieramy się natychmiast i prawie biegiem docieramy do upragnionego wierzchołka. Tak! Jesteśmy na Piku Korżeniewskiej! Chwile radości, sesja zdjęciowa i... może trochę zbyt prozaiczna w tak podniosłym momencie myśl - że już jutro w bazie prysznic, pranie, normalne jedzenie. Po prostu pełnia szczęścia!
* * *
21.08.2007 - Pik Somoni. Za nami dni niepogody, torowania w głębokim śniegu, ciągłej gry z mogącymi zejść w każdej chwili lawinami. Dziś wreszcie wypogodziło się. Dzień byłby idealny na zaatakowanie szczytu. Cóż z tego, kiedy my się już do tego nie nadajemy. To odwrót, chcemy po prostu się stąd wydostać. Pozornie nic trudnego, ale po trzech dobach, spędzonych na wysokości niemal 7000 metrów, nogi wciąż się plączą a każdy krok wydaje się ważyć tonę. W dodatku żeby zejść z Pamirskiego Plateau do bazy trzeba najpierw podejść na szczyt Żebra Borodkina. Dać sobie spokój, usiąść, zdrzemnąć się... Tylko że to oznaczałoby zostać tu już na zawsze, a to perspektywa niezbyt zachęcająca. Po prostu dramat!
* * *
Cała historia zaczęła się około rok temu po sukcesie wyprawy na Pik Lenina, teraz przemianowany na Pik Niepodległości (7134 m.n.p.m.). Pierwszy raz w Pamirze, pierwszy raz w Azji, dla niektórych pierwszy raz w górach wyższych od Alp. Ledwie przyjechaliśmy do Polski, już wiedzieliśmy, że tam wrócimy. Ciągnęły nas głównie góry, ale też orientalny klimat azjatyckiej części dawnego ZSRR. Wyprawa na Pik Korżeniewskiej (7105 m.n.p.m.) oraz wciąż bardziej znany pod dawną nazwą Piku Kommunizma Pik Somoni (7495) była kontynuacją pamirskiej przygody. Zdawaliśmy sobie sprawę, że rok 2006 był wyjątkowy - pogoda na ogół dobra, śniegu mniej niż zwykle. Tego, jak perfidne mogą się okazać te przepiękne skądinąd góry, mieliśmy dopiero na własnej skórze doświadczyć.
Na razie stawialiśmy czoła wyzwaniom organizacyjnym. Przede wszystkim należało ustalić skład. Ostatecznie w wyprawie wzięły udział 4 osoby: Tomek Borowiec, Maciek Westerowski, Jacek Żebracki i ja. O rejonie, w którym mieliśmy działać, wiedzieliśmy niedużo. W latach 2005 i 2006 odbyły się tam dwie polskie wyprawy; poza tym naszych rodaków nie było w tych okolicach od czasów rozpadu Związku Radzieckiego. Przyczyną była trudna sytuacja polityczna oraz wojna domowa w Tadżykistanie, gdzie leżą oba szczyty. Jechaliśmy zatem w nieznane.
Głównym problemem okazały się oczywiście finanse. Jedyny sensowny sposób dotarcia do bazy to bowiem śmigłowiec, zaś w całym Tadżykistanie helikoptery są dwa i to obydwa w posiadaniu tej samej agencji turystycznej. Jej "pakiet minimalny", do którego wykupienia zostaliśmy zmuszeni, stanowił większą część kosztów wyjazdu. Wizy, bilety lotnicze - nic nie było proste. Na szczęście w kwestii sprzętu wsparli nas sponsorzy. Firma Warmpeace wyposażyła nas w polary i spodnie, Odlo w bieliznę termoaktywną, Viking w rękawiczki oraz maski, Marabut w namiot bazowy Axum, dostaliśmy też ogrzewacze chemiczne Warmers. Sporo pomogły nam ponadto patronujące wyprawie organizacje: Klub Skialpinistyczny "Kandahar" oraz Studenckie Koło Przewodników Beskidzkich w Katowicach, jak również liczni patroni medialni.
Nareszcie 22. lipca - dzień wyjazdu. Póki co wszystko przebiegało zgodnie z planem i już nazajutrz byliśmy w Tadżykistanie, w Duszanbe. Jak na stolicę najbiedniejszej z byłych republik ZSRR przystało, miasto okazało się nieduże, biedne, miejscami przypominające raczej wioskę. Mniej tu barwnie niż w Kirgizji, ale za to atmosfera bardziej orientalna. Ulokowano nas wraz z innymi wyprawami w prywatnym gospodarstwie tadżyckiej rodziny. Na miejscowym bazarze nakupiliśmy jedzenia na miesiąc akcji górskiej, po czym na drugi dzień rozklekotanym UAZ-em udaliśmy się do Dżirgital, skąd dalej mieliśmy lecieć śmigłowcem. Ponieważ w Tadżykistanie, poza nielicznymi, obecnie zrujnowanymi, drogami, pamiętającymi Związek Radziecki, główną nawierzchnią jest szuter, kamienie lub zupełne bezdroża, nasza podróż była urozmaicona. Przejeżdżanie kilkadziesiąt centymetrów od przepaści czy pod skarpą, z której niekiedy spadały kamienie, mijanki ze stadami bydła - to wszystko niestraszne było naszemu kierowcy. W Dżirgital, dawnym sowieckim kurorcie, ulokowano nas w opustoszałym budynku przy lotnisku. Kolejnego dnia, po bardzo widokowym locie helikopterem, byliśmy już w malowniczo położonej i komfortowej bazie.
Rozpoczęliśmy działalność na Piku Korżeniewskiej. Po pierwszych wyjściach aklimatyzacyjnych i wypoczynku w bazie wynieśliśmy depozyt do znajdującego na 5100 m.n.p.m. obozu I. Dotarcie do niego okazało się wcale nie łatwe. Byliśmy jedną z pierwszych wyruszających w bieżącym sezonie wypraw. Droga przez lodowiec nie była jeszcze wytraserowana, stare liny poręczowe na skałkach pourywane. Po wyniesieniu drugiego depozytu oraz dniu odpoczynku w jedynce, wybraliśmy się do położonego na 5800 m.n.p.m. obozu II. Tutaj trasa była urozmaicona niemal od pierwszych metrów - lodowcowy potok, niosący kamienie, pionowa skałka z poręczówką, której nie należało ufać. Powyżej pośredniego obozu na 5300 m.n.p.m. zaczynał się śnieg. Teraz już trzeba było iść w rakach i uprzęży. Strome podejście, pełen szczelin trawers i wreszcie główna "atrakcja" - ok. 30-metrowa miejscami pionowa lodowa ścianka. Naprawdę trzeba się było niemało namęczyć, żeby ją przejść. Ubezpieczająca ściankę poręczówka trzymała się na dwóch śrubach, które co jakiś czas się obluzowywały. Na szczęście stanowisko regularnie poprawiał Tomek.
Przeczytaj podobne artykuły