„2x7000 – Pamir Expedition 2007” - szczęście i dramat
artykuł czytany
1175
razy
Dalej liny poręczowe stromym zboczem prowadziły aż do drugiego obozu, położonego na wciśniętej pod skalną ścianę, pozbawionej słońca, brudnej platformie, szerokiej zaledwie na jeden namiot. Nieprzyjemne miejsce. Nawet do WC chodziło się wpiętym w poręczówkę. Po zejściu do jedynki po drugi depozyt i noclegu w dwójce, wyszliśmy założyć obóz III. Trawers, podejście, trawers, podejście, teraz już cały czas wzdłuż poręczówek, i wreszcie wyjście na grań. Niektórzy atakują szczyt już stąd, jednak miejsca na namiot tu mało i bardzo wieje. Po pokonaniu skalnej ścianki i śnieżnej grani doszliśmy więc do właściwej trójki na 6400 m.n.p.m.. Stały tu dopiero 2 namioty. Lokatorzy żadnego z nich nie próbowali zmierzyć się ze szczytem, czekając aż najpierw zrobią to ci drudzy i przetorują trasę. Nam zależało na dobrej aklimatyzacji, więc na kilka następnych dni zeszliśmy na odpoczynek do bazy.
Wreszcie nadszedł czas wyjścia na atak szczytowy. Przebyliśmy tą samą co poprzednio trasę: jedynka, dwójka, trójka. 9. sierpnia, gdy ruszaliśmy z ostatniego obozu na szczyt, nie było tak zimno jak zwykle. Jeszcze nie wiedzieliśmy, że oznaczało to ostatni dzień dobrej pogody. Póki co było słonecznie, trasa przetorowana. Po 4,5 godzinach wspinaczki granią, podobną jak poniżej trójki, z tym że nie zaporęczowaną, ok. 11:30 całą czwórką stanęliśmy na szczycie. O 14:00, po bezproblemowym zejściu, byliśmy już w trójce i jeszcze tego samego dnia zeszliśmy do jedynki, po drodze likwidując obóz II. Wieczorem góry zakryła mgła, zapowiadając kłopoty dla wszystkich, którzy zostali u góry - między innymi naszych kolegów z drugiej polskiej grupy. Na szczęście później udało im się zdobyć szczyt i zejść cało.
Po męczącym zejściu do bazy z ponad 30-kilowymi plecakami nadszedł czas trudnych decyzji. Akcja na Korżeniewskiej mocno osłabiła nasze siły i zdrowie. Pogoda wciąż była beznadziejna. Na Pik Somoni nikt jeszcze w tym roku nie wszedł, a przetorowaną część trasy zasypał świeży śnieg. Ostatecznie z naszej grupy zdecydowaliśmy się pójść tylko Tomek i ja. Mając aklimatyzację mogliśmy zmierzyć się z górą w stylu alpejskim.
Bazę opuściliśmy - zgroza - trzynastego. Z nami poszło jeszcze dwoje Rosjan. Wyszliśmy wieczorem, aby po noclegu u podnóża Żebra Borodkina nad ranem przejść odcinek najbardziej narażony na lawiny. Nazajutrz szło się nieźle, skalne i śnieżne odcinki przeszliśmy bez problemów. Gdyby tylko nie te gromadzące się chmury... Zaplanowany jako cel tego dnia obóz na 5300 m.n.p.m. minęliśmy koło południa, więc w czwórkę postanowiliśmy iść wyżej. Do następnego obozu na 5800 m.n.p.m. nie zdołaliśmy jednak dojść. Nasilający się opad śniegu zmusił nas do biwaku 100 metrów poniżej.
Śnieg padał całą noc. Do rana zasypał ślady, trasery, poręczówki. Szczelin też nie było widać. Dobrze, że poprzedniego dnia nie zostaliśmy na 5300 - wykorzystaliśmy ślady, póki były. Teraz torowaliśmy na zmianę. Po kolana, po pas, a gdy stok był stromy i śnieg się osypywał, nawet po szyję. W końcu w oddali ujrzeliśmy dwie sylwetki i namiot. Zwidy? Nie, to dwaj Azerowie, którzy z bazy wyszli dzień przed nami a teraz tu utknęli. Wyszli nam naprzeciw. i już po chwili wykończeni rozbijaliśmy namioty na ciasnej półeczce pod serakiem. Przez cały dzień zrobiliśmy tylko 300 m przewyższenia...
Po ciężkiej nocy, podczas której pyłowe lawinki niemal zasypały nasz namiot, w końcu pogoda się poprawiła. W szóstkę przekopaliśmy się do szczytu Żebra Borodkina. Pod sobą widzieliśmy Wielkie Pamirskie Plateau, ludzi, namioty, ale po opadach droga zejścia nie była wytyczona. Zeszliśmy więc "na wyczucie" stromo na wprost, omijając obrywy, szczeliny i jakimś cudem nie wywołując lawiny.
Po noclegu na Plateau w sumie w 8 osób z różnych krajów wyruszyliśmy, aby strawersować Pik Duszanbe (6995m.n.p.m.) i dojść do przełęczy, z której wychodzi się na szczyt Somoni. Z czasem torowanie wykończyło wszystkich. Zaczęło sypać, na trawers było zbyt lawiniasto i już 10 godzin szliśmy do góry. Zrobiło się późno, zimno, teren niebezpieczny, nikt już nie wiedział, jak iść. Ledwo powłócząc nogami twardziele ze Wschodu poszli jednak dalej, a my z dwójką Rosjan rozbiliśmy się blisko szczytu Duszanbe. Nawet nie byliśmy w stanie nic ugotować.
Przeczytaj podobne artykuły