Erec Israel, czyli zimowa wędrówka śladami Jezusa
artykuł czytany
1905
razy
O godzinie ósmej ruszam z kibucu. Autokar jedzie początkowo trasą nr 90 na południe dookoła jeziora. Następnie kieruje się na wschód i północ w stronę Wzgórz Golan. Po lewej stronie drogi obserwuję toń jeziora. Po prawej zaś mam Rezerwat Przyrody Nahal Mezar. Niebo jest lekko zasnute mgłą mimo wiatru. Zatrzymuję się na przystani w En Gev. Wysiadam z autobusu. Do pomostu wraca z jeziora mały stateczek. Zaraz też wysiadają zeń turyści angielscy. Zaraz też na ich miejsce wchodzi polska grupa. Pytam przewodnika, kiedy można rozwinąć polską flagę. W odpowiedzi słyszę, że załoga stateczka sama wywiesi polską flagę. Istotnie, w kilka minut potem widzę na prawej burcie polską flagę. Po lewej zaś łopoce flaga izraelska. Zaraz też z głośników popłynęły dźwięki „Mazurka Dąbrowskiego” na powitanie Polaków. Jak to miło, pomyślałem. Sam też rozwinąłem polską flagę. Moja była większa, a ponieważ wiał silny wiatr, musiałem uważać, aby nie wylądowała w wodzie. Zaraz też Polacy zaczęli robić sobie zdjęcia na tle polskiej flagi. Łódź tymczasem popłynęła kilka kilometrów na północ, po czym zrobiła zwrot przez prawą burtę wokół żółtej boi i wzięła kurs powrotny. Wiatr wzmagał się i rozbryzgi fal wpadały na pokład, dlatego wszyscy skupili się na prawej burcie pod polską flagą. Ja też przesiadłem się na prawą burtę, starając się mocno trzymać moją flagę w rękach, aby nie porwał jej wiatr. Po pewnym czasie łódź dopłynęła do pomostu i wszyscy opuścili jej pokład. Zrobiłem jeszcze kilka fotek na miejscu, zanim wsiadłem do autobusu. Jadę teraz dalej na północ. We wsi Kursi wjeżdżam na tereny okupowane przez Izrael od 1967 roku i po kilkunastu kilometrach droga skręca na zachód. Po kolejnych dwu kilometrach pojawia się mały mostek nad mętnym potokiem, który nazywa się...Jordan. Potok ma ze dwa metry szerokości, po obu stronach porośnięty trzcinami. Teraz droga wiedzie w kierunku Kafarnuam. Na przydrożnych pastwiskach widać pasące się bydło opasowe, któremu wiernie towarzyszą czaple białe. Kwitną czerwone anemony i wiele kolorowych kwiatów, których nazw nie znam. Na plantacjach dojrzewają banany i awokado. Jedziemy kilka kilometrów serpentynami do kościoła na Górę Błogosławieństw, skąd dobrze widać Jezioro Genezaret. Na wzgórzu Jezus wygłosił słynne „Kazanie na Górze”. Zawarte w nim Osiem Błogosławieństw Jezusa jest nowo-testamentalnym odpowiednikiem Dekalogu ze Starego Testamentu, aczkolwiek nie przewyższa go, ile raczej uzupełnia w swym wymiarze teologicznym. Stojący na tym wzgórzu kościół wraz z zadbanym ogrodem należy do sióstr franciszkanek z sąsiedniego klasztoru. Mimo położenia na wzgórzu, w ogrodzie jest ciepło. Turyści spacerują w krótkim rękawku. W ogrodzie –zdaniem przewodnika – można zobaczyć papugi i kolibra galilejskiego. Tego ostatniego, mimo moich wysiłków nie udało mi się wypatrzyć. W miłym zaciszu ogrodu od strony jeziora, Koreańczycy uczestniczyli w swej Mszy św. Z drugiej zaś strony, od strony plebanii, polscy pielgrzymi sposobili się do uczestnictwa we mszy św. Pozdrowiłem moich znajomych z grupy chilijskiej. Widzieliśmy się już w kilku miejscach. Na koniec zrobiłem sobie fotkę pamiątkową z uroczą Juanitą. Jest bardzo ciepło, bo około +25 stopni C i wcale nie chciało się gdziekolwiek ruszać. Jedziemy teraz serpentynami w dół dalej do kościoła w sąsiedniej miejscowości Ein Tobgha. Tutaj Jezus miał dokonać cudownego rozmnożenia pięciu bochenków chleba i dwu ryb, by nakarmić pięć tysięcy głodnych ludzi, którzy przyszli słuchać Jego nauk. Kościół jest nowy, bo wybudowano go w 1982 roku, na miejscu bizantyjskiej świątyni, z której zachowała się kolorowa mozaika podłogowa. Obok, gdzie zmartwychwstały Chrystus ukazał się po raz trzeci apostołom, znajduje się kościół Prymatu św. Piotra. Na miejscu przewodnik, jak zwykle w takich miejscach, odczytuje stosowną perykopę biblijną. Tu jest jeszcze cieplej i znów słodkie lenistwo ogarnia wszystkich. To pora obiadu. Kierowca autokaru „bierze sprawę w swoje ręce” i wiezie nas...”do św. Piotra”. Czy chciał nas zabić? Nic z tego. Jedziemy do ładnie położonej nad Jeziorem Genezaret „St. Peter`s Restaurant”, aby spróbować ryby św. Piotra. Już wcześniej żartowałem sobie, że taką rybę za jedyne 15 zł można zjeść nad Zatoką Gdańską. Wiem, bo pół roku taką jadłem. Tylko chyba z pięć osób z autobusu zdecydowało się na degustację. Jednak, potem te osoby nie były zachwycone posiłkiem za 18 dolarów z rybą roli głównej. Ja w tym czasie zająłem się fotografowaniem góralików, które wylegiwały się na kamieniach na brzegu jeziora. Po raz pierwszy miałem okazję widzieć te zwierzęta. W pierwszej chwili miało się wrażenie, że są to dobrze wyrośnięte szczury bez ogonów. Nie mają jednak one żadnego związku z tymi gryzoniami. Góraliki, a raczej: góralki spokrewnione są z trąbowcami i syrenami. Są to zwierzęta wielkości raczej kota o ciemnym futrze. Nie kopią nor, ile żyją w skałach. Żywią się roślinami i owadami. Aby nieco poleniuchować w tym terenie znalazłem sobie wygodne miejsce nad jeziorem. Była to nieczynna o tej porze drewniana wieża ratownika. W środku wygodna kanapa i wentylator. Z góry widok na całą okolicę. Skorzystałem z mojego przenośnego prowiantu dosyć szczątkowo, bo większe posiłki, obiadokolacje jadam zwykle później. Miło leżało się na kanapie, ale w końcu trzeba było się ruszyć. Jedziemy dalej. W Kafarnaum autokar zatrzymuje się. Jest okazja, aby zwiedzić wykopaliska archeologiczne z czasów Chrystusa, dom św. Piotra oraz synagogę. To w rybackiej osadzie Kafarnaum Jezus znalazł pierwszych swych uczniów, „Szymona Piotra i brata jego, Andrzeja”, jak powiada Ewangelista. Tutaj właśnie Jezus wygłosił więcej kazań i uczynił więcej cudów, aniżeli gdzie indziej. Imieniem jednego z apostołów nazwano najbardziej galilejską rybę. Gatunek tej ryby zwany po arabsku: musht, to znaczy „grzebień”, opisany został przez Linneusza, jako zeus Faber. Wszędzie pełno turystów. Oprócz Polaków, są Rosjanie, Anglicy i Holendrzy. Szukam w konarach drzew eukaliptusa zielonych papug. Wreszcie dostrzegam je. Wyciągam aparat fotograficzny, ale ptaków już nie ma. Uciekają. Na miejscu jest współczesny kościół, który z zewnątrz przypomina latający talerz UFO. Coś strasznego. Dlaczego franciszkanie budują takie straszydła?
Jedziemy do Tyberiady. Autokar zatrzymuje się na parkingu opodal sklepu kosmetycznego oferującego produkty robione na bazie surowców z Morza Martwego. Najpierw prelekcja w języku angielskim. Tłumaczy przewodnik. Obsługa sklepu mówi po rosyjsku. Prelekcja o cudownych kremach i maściach stanowczo przedłuża się i zaczynam drzemać w ostatnim rzędzie. Na koniec prowadzący tę prelekcję, każe przewodnikowi obudzić śpiących i zaprasza do sklepu, aby wziąć do ręki, chociaż próbki tych specjałów. Poszedłem i ja. Wziąłem przydział kremu na rękę i obszedłem z grzeczności dookoła sklep. Ceny od 3 do 50 dolarów. Ponieważ nie było żadnego innego poczęstunku, jak to było w sklepie z dewocjonaliami w Palestynie, wyszedłem, aby pospacerować. Tak właściwie to szukałem szewca, bo odkleił mi się obcas lewego buta. Szewca nie było. Znalazłem tylko pralnię i zegarmistrza. Wszedłem do sklepu obuwniczego, a tam ceny obuwia w granicach 350 zł polskich. Dziękuję. Wracam do autobusu. Kazałem sobie zrobić kilka fotek na ulicy i wsiadam do pojazdu. Wracamy do kibucu Ohola Manor. Robi się ciemno. W portierni biorąc klucz, pytam młodą Żydówkę, czy mogą mi pomóc w kwestii odklejonego obcasa. Dziewczyna dzwoni do warsztatu konserwatora obiektu. Zaraz też pojawia się młody Żyd i każe mi iść za sobą. Poszliśmy do jego warsztatu. Obejrzał mój but, wyczyścił go z piasku, posmarował czymś, co przypominało mi butapren i położył na „farelce” na kilka minut. Co prawda miałem osobiście wątpliwości, czy będzie trzymać, ale na razie trzymało. Podziękowałem uprzejmie i udałem się na kolację.
07.02.2012 Wtorek, dzień szósty.
Rano śniadanie o godzinie 6.30 czasu miejscowego. W Polsce jest w tym czasie godzina 5.30. Potem pakowanie się i wykwaterowanie. Niebo zasnute czymś, co może mi przypominać jedynie mgłę. Jest już ciepło, 20 stopni C. Jedziemy na Górę Tabor. Żegnamy Jezioro Galilejskie. Powoli wjeżdżamy serpentynami na tereny coraz wyżej położone. Silnik autobusu jęczy strasznie. Zastanawiałem się nad długością żywota takiego pojazdu eksploatowanego w tych warunkach. Pewnie ze trzy lata i jest już gotowy wsad do pieca hutniczego? Po 30 kilometrach dojeżdżamy na miejsce. Po drodze mijamy wioskę osadników czerkieskich. Dzisiaj, aby dostać się na Górę Tabor, można to zrobić pieszo, lub autobusem. Jednak na pewnej wysokości trzeba wysiąść z pojazdu, bo liczne krótkie i ostre zakręty uniemożliwiają górską wspinaczkę dużym pojazdom. Na ostatnim etapie trzeba przesiąść się do busów. Jadę pierwszym z nich na górę. Tam mam czekać z moją flagą na parkingu na resztę polskiej grupy. Około sześciu busów marki VW i Mercedes sprawnie wwozi turystów na Górę Tabor. O ile Jezioro Genezaret znajduje się na poziomie – 210 m ppm, to Góra Tabor wznosi się na wysokość 688 m npm. Z daleka wygląda dość majestatycznie. Z kolei z jej wierzchołka bajecznie wygląda panorama Doliny Jezreel pokryta szachownicą pól uprawnych. To tutaj biblijna Debora i Barak poprowadzili armię 100 tys. Żydów przeciwko bałwochwalcom. Tu właśnie miało miejsce Przemienienie Jezusa. „Tam przemienił się wobec nich: twarz jego zajaśniała jak słońce, odzienie stało się białe jak światło” notuje Ewangelista Mateusz. Wydarzenie to, zapowiadające Zmartwychwstanie, upamiętnia dziś piękna franciszkańska bazylika Przemienienia Pańskiego z kaplicami poświęconymi Mojżeszowi i Eliaszowi. Nieco poniżej, po lewej stronie bramy wejściowej znajduje się grecka cerkiew św. Eliasza. Przewodnik odczytuje kolejną perykopę biblijną poświęcona temu miejscu. Po zwiedzaniu bazyliki udaję się na punkt widokowy, aby podziwiać wspomniana już panoramę Doliny Jezreel. Piękny widok, niczym z samolotu. Niestety, nie ma słońca. Nadal jest coś, co przypomina mi mgłę. Wracamy busami „na raty” w dół, na parking autobusowy. Po zebraniu kompletu pasażerów autobus długo jedzie Doliną Jordanu na południe, trasą nr 90 wzdłuż granicy jordańskiej. Po lewej stronie drogi widać ciągnące się kilometrami potrójne ogrodzenia graniczne. Zastanawiam się, ile to kilometrów siatki zużyto na granicy. Monotonia terenu sprawia, że ma się ochotę na drzemkę. W pewnej chwili autokar zjeżdża z głównej trasy na wschód, na tereny typowo pustynne. Wcześniej jeszcze od czasu do czasu pojawiała się jakaś szczątkowa zieleń. Kierujemy się ku rzece Jordan, a konkretnie do Ayn Hualh. Po obu stronach drogi widać opuszczone przed kilkudziesięciu laty zabudowania dawnych koszar jordańskich. Wszędzie siatki, płoty i żółte ostrzegawcze tablice: „Miny”. Po wojnie w 1967 roku granica Jordanii przesunęła się za Jordan. Wjeżdżamy do Al Maghtis, czyli miejsca Chrztu Jezusa. Zatrzymujemy się do kontroli wojskowej, po czym autobus może jechać na duży parking, gdzie stoi już masę aut osobowych i autokarów. Wysiadam i od razu czuję, że jest bardzo ciepło mimo owego zachmurzenia nieba. Idę przez parking pełen turystów i pielgrzymów z wielu krajów. Schodzę do rzeki. Właściwie to nie jest rzeka, ale wręcz jakiś dwumetrowy rów pełen mętnej, żółtej wody. Po obu stronach Jordanu pomosty i ludzie w mundurach i z bronią. Po mojej stronie, pod drzewem siedzi młoda dziewczyna z karabinem w mundurze armii izraelskiej. Po drugiej zaś stronie zaś spaceruje młody żołnierz jordański. Po obu stronach rzeki znajdują się drewniane pomosty. Spacerują po nich ludzie. Po moje stronie widzę dużą grupę ludzi przyjmujących chrzest z rąk hiszpańskiego kapłana. To są ludzie z neokatechumenatu. Po prawej zaś stronie widzę grupę modlących się Niemców. Sądząc ze słów, odmawiali właśnie Różaniec. Po Niemcach nadeszła grupa dwunastu Rosjan w wieku od 18 do 70 lat w długich do ziemi koszulach. Wchodzili kolejno do Jordanu i zanurzali się w wodzie przyjmując chrzest. Ściągnąłem buty i skarpety. Zamoczyłem delikatnie nogę w Jordanie. Zaraz też zobaczyłem na dużym palcu dużą porcję gliny. Jeszcze tylko kilka fotek i do autobusu. Czas jechać dalej, do Jerycha. Robi się szaro, mimo, że pora jeszcze wczesna. To wpływ wiatru pustynnego o nazwie ham-sun. Wznosi on z pustyni duże ilości piasku, który utrzymuje się na pewnej wysokości nad ziemią. W ten chmura unoszącego się piasku uniemożliwia wychładzanie się gruntu i tym samym rośnie temperatura. Latem może ona dochodzić do 50 stopni C, co po arabsku znaczyć ma: ham-sun. Wjeżdżamy na teren Autonomii Palestyńskiej. Znów punkt kontrolny. Kierujemy się w stronę Góry Kuszenia. Na niej to był kuszony przez szatana Jezus w czasie swego 40-dniowego postu. Do skalnego urwiska przycupnął prawosławny grecki klasztor Kuszenia, zbudowany na wprost groty, w której pościł Jezus. Zatrzymujemy się u zbocza góry. Z powodu ham-sunu słabo widać górę.. Na parkingu wielbłąd odziany w kolorowe ciuchy czeka na turystów. Za jedyne pięć dolarów można przejechać parę metrów dookoła. Obok sprzedawcy na skuterach oferują „pamiątki z kamela” od sandałów począwszy aż po naszyjniki. Obok sklep spożywczy z „cenami promocyjnymi” dla turystów. Podejrzewałem, że to jest jakiś kant, ale na wszelki wypadek wszedłem, aby się przekonać. Nic tu nie było „promocyjnego”. Zszedłem z drogi na pola, aby z bliska sfotografować bananowca z dojrzewającymi kiściami owoców. Temperatura dochodzi do +27 stopni C. Jedziemy do Jerycha. Autobus zatrzymuje się na parkingu opodal wejścia na teren wykopalisk. Wejście 10 nowych szekli izraelskich. Od czasu do czasu nad głowami przemkną trzy wagoniki kolejki górskiej. W ten sposób można dostać się na Górę Kuszenia. Nie ma chętnych i kolejka jeździ pusta. Turyści udają się do centrum handlowego, gdzie można kupić „mydło i powidło”, a także dobrze zjeść. Wchodzę na płaski dach budynku, skąd chcę zrobić kilka fotek. Z czwartego piętra powinien rozciągać się już ładny widok na okolicę. Szkoda tylko, że wiatr pustynny psuje dobrą widzialność. Schodzę do sklepu z owocami, gdzie można gratisowo skosztować owoców marakui. Wychodzę na parking, aby za autobusami fotografować spacerujące pawie. Samiec nie chce jednak zademonstrować swego pięknego ogona. Czas wreszcie jechać dalej. Za miastem na punkcie kontrolnym jest większa kolejka. Żołnierze izraelscy bardziej drobiazgowo kontrolują wyjeżdżających z Palestyny. Na jezdni leży rozciągnięta kolczatka. Ham-sun coraz bardziej ogranicza widoczność na drodze. Wreszcie jedziemy dalej. Do kąpieliska HaMeleh nad Morzem Martwym. Typowy widok: parking, autokary i auta osobowe. Przybysze mówiący po rosyjsku, polsku, angielsku, włosku i arabsku. Biorę ręcznik i plastikowe krzesło spod płotu i idę na plażę. Niecodzienny widok. Wiele osób wysmarowanych błotem nieomalże „na Murzyna” spaceruje brzegiem morza, lub kąpie się. Kuracja błotna nad Morzem Martwym pomaga w wielu schorzeniach, m.in. artretyzm, lumbago, czy schorzenia skóry. Najpopularniejsza forma terapii to wysmarowanie się ciemnym błotem zalegającym brzeg morski. Przekazy historyczne mówią, że Kleopatra specjalnie wysyłała niewolników po tutejsze błoto, które w dzisiejszych czasach stało się cenionym towarem eksportowym, jako naturalne mleczko nawilżające. Zatem ja też skorzystam z tych darów natury. Wchodzę do wody i smaruję się ile wlezie. Następnie kładę się na plecach i leżę na wodzie. Gdzieś za głową słyszę ostrzeżenie Rosjanina, żebym uważał na kamienie, jakie znajdują się dwa metry za mną. Z kolei ratownik z swej wieży wzywa przez megafon dwie kobiety, aby zanadto nie oddalały się od brzegu. W kilka minut później ten sam głos wzywa pewną Rosjankę z imienia i nazwiska, aby raczyła odebrać swój paszport, który zostawiła w przebieralni. Jest ciepło, chociaż nie widać słońca. To z powodu tego wiatru pustynnego. Tym razem woda nie jest dla mnie za zimna i dłuższy czas spędzam w niej leżąc na plecach. Kiedy już mam dosyć tych wywczasów, idę pod publiczny prysznic, aby zmyć sól z ciała. Ku mojemu zdziwieniu, woda z prysznica pod ścianą wydaje mi się nawet cieplejsza niż w morzu. Jeszcze tylko teraz zmienić kąpielówki, ale jak, skoro tłumy przechodzą drewnianym pomostem? W końcu znalazłem sposób: ubrałem koszulę z długim rękawem i w ten sposób mogłem zmienić kąpielówki nikogo nie gorsząc swoją golizną. Jasne, mogłem pójść na górę do przebieralni, ale zniechęciła mnie kolejka oczekujących osób. W ten sposób mogę od razu z plaży skierować się do autobusu.
Pojazd opuszcza parking i kieruje się do głównej drogi. Jeszcze tylko trzeba zatrzymać się przed punktem kontrolnym armii izraelskiej, po czym droga wolna. Znów po obu stronach widoki pustyni. Po pół godzinie jazdy, skręcamy w boczną drogę i kierujemy się do niewielkiego kompleksu zabudowań obwarowanych murem obronnym. To Nabi Musa, legendarny grób Mojżesza. Tak przynajmniej uważają muzułmanie. Wchodzimy do środka starą bramą, a w środku widać niewielki meczet z minaretem. Zwiedzamy wnętrze zabudowań. Z zewnętrznych krużganków widać tylko pustynne piaski. Na zboczu obok tego mauzoleum widać cmentarz muzułmański. Trzeba dobrze wytężyć wzrok, aby go dostrzec w zapadającym zmroku, kiedy to kamienne stelle zlewają się z fakturą pustyni. W dodatku cmentarz nie żadnego ogrodzenia. Pod murami mauzoleum dopiero teraz dostrzegłem „zaparkowanego” wielbłąda. Próbowałem zrobić mu zdjęcie, ale niezbyt ono udało się, więc całość skasowałem. Patrząc na zieloną jarzeniówkę na minarecie, zauważyłem zwoje drutu kolczastego na murach. Zdumiało mnie to. Po co na murach mauzoleum druty kolczaste? Przecież oprócz starego Beduina, który otworzył nam bramę, nie ma tu żadnego ducha? Zapytam o to przewodnika. Okazuje się, że ponoć tutaj właśnie mieści się ośrodek dla narkomanów. Reszta, zatem jest jasna. Wracam do autobusu. Koniec zwiedzania. Jedziemy teraz bezpośrednio do Jerozolimy. Przeciskamy się przez dwa tunele i przemierzamy miasto wieczorową porą. Silnik autokaru jęczy niemiłosiernie, gdy przychodzi mu wspinać się na Górę Oliwną. Tam właśnie na jednym z najwyższych wzniesień miasta znajduje się „Hotel 7 arches”. Wysiadam z pojazdu i mam u swych stóp całą Jerozolimę. Najbliżej na dole leżą groby proroków. Niżej zaczyna się właściwy kirkut. Patrząc na Jerozolimę „by night”, po prawej stronie widzę wieżę kościoła Wniebowstąpienia, a dwa kilometry dalej na sąsiednim szczycie szpital Augusta Wiktora. Bliżej murów Starej Jerozolimy znajduje się cerkiew św. Marii Magdaleny i kościół Dominus Flevit.
08.02.2012 Środa, dzień siódmy.
Poranek jest dość chłodny. Słońce przebija się przez resztki wczorajszego ham-sunu. Wieje zimny powiew od zachodu. Mamy rześkie powietrze. Temperatura oscyluje w okolicach +8 stopni C. Śmieję się, że jest tutaj chłodniej niż w Polsce na Śnieżce. Z drugiej jednak strony trzeba pamiętać, że „mieszkamy na wysokościach”. Wsiadam do autobusu i jadę na Stare Miasto. Kieruję się w okolice Kopuły na Skale. Bywa on błędnie nazywany meczetem Omara. Ten drugi nie ma złotej kopuły tylko jakąś prawie czarną. Na widokówkach obiekt ten łatwo odnaleźć z uwagi na błyszczącą kopułę. Zbudowana jest ona z platerowanego złotem aluminium. Jest to nie tyle meczet ile rodzaj mauzoleum. Jego ośmioboczną podstawę tworzą ściany z marmuru, zdobione mozaikami, witrażami, malowanymi kaflami z cytatami z Koranu. Według wierzeń muzułman w Dniu Sądu Ostatecznego na arkadach znajdujących się u góry stopni wiodących na taras wokół budowli, będą ważone ludzkie dusze. Wewnątrz Kopuły na Skale znajdować się ma olbrzymi głaz zwany Kubbet es-Sachra. Jest to skała, na której Abraham miał złożyć w ofierze Izaaka. Pod skałą znajduje się krypta, w której podobno zbierają się duchy zmarłych. Nie mogłem tego osobiście sprawdzić, bo obiekt był czasowo zamknięty, stąd też modlący się dookoła na krzesłach muzułmanie. Aby wejść na wzgórze świątynne znajdujące się na Górze Moria, trzeba najpierw przejść przez bramkę kontrolną z detektorem metalu. Pilnują tego żołnierze i policjanci izraelscy. Nie rozumiem tylko, dlaczego grupa niemiecka nie musiała czekać w kolejce tylko została przeprowadzona poza kolejnością. To wdzięczność za II wojnę światową, czy też może fakt, że polska nie jest w „pierwszej prędkości Unii Europejskiej”, jak to kiedyś zauważył jeden z polskich polityków. Dziedziniec świątynny nie jest jeszcze zapełniony turystami. Przed meczetem siedzi na krzesłach grupa muzułman i modli się. Po drugiej stronie Kopuły na Skale inna grupa muzułman w identycznej sytuacji. Z dala widzę starszego druza udającego się do małej kaplicy. W pobliżu Kopuły patrol żołnierzy. Kiedy oddaliłem się od mojego przewodnika, jeden z żołnierzy dał znak, abym podszedł. Zapytał mnie, z jakiego kraju jestem. Kiedy usłyszał, że z Polski, to od razu odezwał się czysto po rosyjsku. Zaczyna się rozmowa. Pytam go o imię. Wskazuje mi wtedy swe imię zapisane cyrylicą na mundurze. Ma na imię Wania i przyjechał tu na stałe z Władywostoku. Nie pamiętam już jak miał na imię drugi Rosjanin, bo poprosiłem o możliwość zrobienia sobie pamiątkowej fotografii. Stanąłem zatem przed dwoma Rosjanami i jednym Żydem etiopskim /miał bardzo ciemna karnację skóry/. Będę miał ciekawą pamiątkę. Tymczasem w mojej grupie ktoś spanikował, widząc moją rozmowę z trójką żołnierzy izraelskich. Jednak obawy te szybko minęły, gdy zobaczono, że właśnie robię sobie zdjęcie z tymi żołnierzami. Od razu kilka osób z mojej grupy poprosiło też o możliwość zrobienia sobie wspólnego zdjęcia. Tymczasem dla mnie rozpoczyna się stres, gdyż podklejany w kibucu obcas znów odkleił się i but po prostu „chlapie” za mną. Ale co zrobić? Trzeba tak „człapać się” dalej. Idę teraz pod Ścianę Płaczu. Teren wyraźnie jest, tak jak w synagodze, wydzielony na część męską i na kobiecą. Biorę ze stolika białą jarmułkę i idę z bliska obserwować modlących się. Pod Ścianą zaledwie ośmiu żydów. Na placu obecna jest chyba jakaś jesziwa, bo widzę kilku mamałedów /nauczycieli/ z uczniami w różnym wieku. Coś śpiewają i tańczą w kole. Ciekawostka, bo wszyscy bez względu na wiek byli jednakowo ubrani: czarne chałaty, kapelusze i pejsy. Tymczasem kieruję się w lewą stronę Ściany, która jest zadaszona i przypomina mi jakąś część synagogi. Widzę tu jakieś meble, święte księgi i menory. Każdy żyd zatopiony w swej modlitwie nie zwraca uwagi na goim, którzy bezceremonialnie fotografują ich. Moją uwagę przyciągają żydzi w białych pończochach i bobrowych toczkach na głowie. Wracając zdaję moją białą jarmułkę na stoliku. Idę teraz w stronę bazyliki Narodzenia. Po drodze jest okazja, aby przyjrzeć się wykopaliskom archeologicznym ukazującym resztki murów miejskich z czasów Chrystusa. Na placu przed bazyliką dowiaduję się, że mam godzinę przerwy. Informuję przewodnika, że idę do szewca i aby „w razie, czego poczekać” na mnie. Wchodzę w wąskie zaułki ulic i szukam szewca. Po pewnym czasie ktoś wskazuje mi niepozorny kąt, w którym siedzi sobie sympatyczny staruszek. Gdybym nie znał adresu, pomyślałbym, że jest to raczej krawiec z uwagi na bele materiału do szycia i starego Singera. Szewc przybił mi po trzy gwoździe od środka i po dalsze trzy od zewnątrz. Chciał jeszcze zająć się moim drugim butem, ale nie było potrzeby. Zażądał za to pięciu dolarów. Miałem w kieszeni ostatnich kilkanaście, ale nie byłem skłonny rozstawać się z nimi, chociaż jedną przecznicę wcześniej widziałem kantor, w którym mogłem wymieć polskie złotówki na szekle. Pomyślałem, że, na co mi zmieniać 100 zł, skoro jutro wracam do Polski. Dałem dziadkowi 20 polskich złotych i podziękowałem za usługę, mówiąc: Toda!
Idę dalej labiryntem uliczek. Szukam cierniowej korony, zwanej Koroną Tronu. Miałem coś takiego przywieźć pewnej osobie w kraju. Wcześniej widziałem coś takiego, ale nie kupiłem, bo bałem się, że połamię do czasu wyjazdu. Wreszcie znalazłem to, czego szukałem. Ile kosztuje? Młody sprzedawca „zaśpiewał mi” kwotę trzydziestu dolarów. Wariat, no nie? „Co za bezczelność” rzuciłem mu i kieruję się do wyjścia. Zatrzymuje mnie i opuszcza kilka dolarów. Rozpoczynają się pertraktacje. W końcu uzgodniliśmy kwotę ośmiu dolarów. Biorę woreczek z kartonikiem, w którym znajduje się korona i podaję banknot dziesięciodolarowy, bo nie miałem innego. A tymczasem ów osobnik odmawia mi wydania reszty twierdząc, że jest OK. „Nie jest Ok” wołam i odkładam towar na półkę. Siadam na krześle i głośno domagam się zwrotu pieniędzy. Po pewnym czasie przychodzi ktoś starszy, ojciec, albo właściciel kramu i pyta, o co chodzi. Młody coś szybko relacjonuje pokazując na mnie, po czym sięga do blaszanej puszki i wydaje mi resztę. Idę zniesmaczony tą transakcją. Nie dość, że przepłaciłem za towar, to jeszcze młody chciał mnie oskubać z reszty. Idąc dalej zastanawiałem się, co jeszcze planowałem kupić przed wyjazdem. W kraju chcę zmontować reportaż filmowy z pobytu w Ojczyźnie Jezusa. Będę potrzebował muzyki, jako podkładu do zdjęć filmowych. Płyty CD z muzyką izraelską były drogie, bo w granicach dwudziestu dolarów. W końcu w jednym ze stoisk znalazłem coś tańszego. Wysłuchałem trzech utworów i po utargowaniu zapłaciłem pięć dolarów. Kiedy wróciłem na plac przed bazyliką, moja grupa ruszyła do autobusu. Na parkingu kupiłem od „naręcznego” sprzedawcy jarmułkę za 10 złotych polskich. Jedziemy teraz do Instytutu Vad Yashem. Jakoś ten punkt programu nie pociągał mnie. I nie omyliłem się. Zbiorowisko betonowych nieomalże bunkrów o niesłychanej brzydocie. Nie mam nic przeciwko pamięci ludzi, którzy przeszli na drugą stronę życia, ale tego typu mauzoleum było nieciekawe, że tak powiem delikatnie. Owszem, widziałem drzewa z tabliczkami osób, które ratowały Żydów w czasie II wojny światowej. I bez tego wiedziałem, że najwięcej jest polskich tabliczek. Mówił mi to już dawno biskup elbląski. Jedno pomieszczenie mogło być ciekawe. „Sala zabitych dzieci”, jak to nazwałem. Ludzie wchodzą do dużej sali, w której panują ciemności. Tylko gdzieś w powietrzu na różnej wysokości widać maleńkie światełka, a lektor monotonnym głosem czyta imię i nazwisko, wiek i miejsce śmierci dziecka. Wracam na parking autobusowy. W pewnej chwili między dwoma autobusami zauważyłem bijącego salemy muzułmanina. Klęczał na rozłożonym dywaniku. Głowę miał skierowaną na południe, w stronę Mekki. Szybko zrobiłem zdjęcie zza tzw. winkla. Jedziemy dalej. Kierunek: Hebron. A zatem kolejny punkt kontrolny i znów jesteśmy „za granicą”. Po półgodzinnej jeździe z Betlejem autobus zatrzymuje się na parkingu. Pilot ostrzega przed bardzo natrętnymi dziećmi, które żebrzą, albo coś sprzedają. Idę w stronę mauzoleum, aby pokłonić się przed grobami Abrahama, Sary, Izaaka i Rebeki. Hebron jest w połowie skolonizowany przez Żydów. Coraz mniej Palestyńczyków. Zabudowania żydowskie są zadbane. Natomiast stare budowle palestyńskie po prostu sypią się. Nie ma pieniędzy na remont, a przede wszystkim nie ma ponoć zgody Izraelczyków na remont, jak powiedział przewodnik. Po wyjściu z autobusu natychmiast oblega nas grupka dzieciaków w różnym wieku wołając jeden tylko tekst: „One dolar, please!”. Idę w stronę mauzoleum. W bramie kontrola bagażu, niczym na lotnisku. Pilnują tego policjanci i żołnierze izraelscy. Jest też jedna kobieta w zielonym mundurze. Ma piękny długi warkocz. A może uda mi się zrobić fotkę z nią? Wchodzę dalej. Widzę masę ludzi. Turystów i modlących się żydów obojga płci. Kobiety mają swoje kwartały modlitewne. Kobietom towarzyszy duża ilość dzieci. Wszyscy są odświętnie ubrani. Nie ma, co się dziwić. W końcu przychodzą modlić się, a nie tak, jak co niektórzy katolicy, którzy niechlujni pojawiają się na niedzielnej eucharystii. Robię zdjęcia i filmuję. Nikomu to nie przeszkadza. W końcu klękam przed grobami postaci sprzed czterech tysięcy lat. Takie spotkanie z historią zbawienia robi na mnie wrażenie. Dużo nawet większe, aniżeli wizyta w bazylice Narodzenia. Bo tam tłumy ludzi, przepychanki i jakiś element komercji. Tu, w Hebronie, tego nie czuję. Mogę klęczeć ile chcę przed sarkofagami bohaterów Starego Testamentu ile chcę i nikt mnie nie pogania, abym przechodził dalej, bo za mną już inni czekają. Wychodzę z mauzoleum. Na punkcie kontrolnym już nawet nie chce mi się wyciągać kamery z kieszeni. Włącza się brzęczyk alarmowy. Idę dalej. Ekipa kontrolna też jest rozleniwiona przygrzewającym słońcem. Nie reaguje nawet, gdy jakiś żyd szybko wchodzi przez „bramkę”, a ta zaczyna piszczeć sugerując przenoszenie jakichś metalowych przedmiotów. Żydzi idąc do sarkofagów Patriarchów, nie tracą czasu i już na schodach modlą się ze swych modlitewników. Naprzeciw wejścia do mauzoleum znajduje się kilku wiekowe drzewo oliwne. Właśnie nadeszła grupa policjantów żydowskich i zatrzymała się w cieniu drzewa. Zaczęto robić sobie zdjęcia pamiątkowe. Schodzę nieco dalej. Moja grupa powoli kompletuje się. Tymczasem natrętne dzieciaki, żeby nie powiedzieć: dzikie; rzucają się na naszą grupę niczym szpaki na rzuconą bułkę. Torba uważać na kieszenie i torby, bo ich pazurki dosyć szybko usiłowały penetrować te miejsca. Po drugiej stronie stoi grupa żołnierzy izraelskich i obserwuje nas. Kiedy nie udaje się odpędzić dzieciaków od nas, jeden z żołnierzy idzie w naszą stronę i w jeden moment dzieciaki uciekają. Tylko chłopak, tak na oko dwunastolatek, ostro pyskuje żołnierzowi pozostając w bezpiecznej odległości. Może będę brutalny, ale w tym momencie pomyślałem, że czasami gumowe kule mają swe uzasadnienie, chociaż zdaję sobie sprawę, że i tymi kulami można zabić człowieka. Wchodzę do kilku sklepów z pamiątkami. Nic szczególnego. Wszędzie kurz i piasek. Gdy wychodzę ze sklepiku, rozpoczyna się koncert „na trzy minarety”. Ciekawie brzmi taki chórek. Czasami przypomina to odgłosy trzmieli letnią porą, lub kiedy indziej ryk pikujących bombowców. Wsiadam do autobusu. Jedziemy dalej. Nagle widzę, jak na ulicy żołnierz izraelski rewiduje pod ścianą młodego Palestyńczyka. Drugi z żołnierzy stoi w pewnej odległości z bronią w ręku. Niestety nie zdążyłem uwiecznić tej „wojennej scenerii” na ulicy. Chwilę stoimy na punkcie kontrolnym i oto jesteśmy w Jerozolimie. Ruch w mieście dosyć wolny, bo mamy godziny szczytu. Mijamy Dolinę Gehenny i zatrzymujemy się przy bazylice Getsemani, bazylice Konania. W tym miejscu zatrzymywał się Jezus podczas swych pobytów Jerozolimie, szczególnie w czasie żydowskiego święta Paschy. Tutaj właśnie Judasz Iskariota wydał swego Mistrza i Boga, Jezusa. Zanim to nastąpiło Jezus pogrążył się w agonii prosząc swego Ojca, by, jeśli to możliwe, ominęło Go to cierpienie, którego się spodziewał. W tym też miejscu przyjął „wolę Ojca”. Naprzeciw bazyliki Konania znajduje się siedem wielowiekowych drzew oliwnych. Ich pnie nie pamiętają sceny aresztowania Jezusa, ale korzenie tych drzew mogą pamiętać, bo często po wycięciu pnia drzewa, wypuszcza ono odrośl właśnie z korzenia. Bazylikę Konania wzniesiono w czasach cesarza Teodozjusza (379-395). W kolejnych wiekach popadała w ruinę. Jednak przybycie krzyżowców przyczyniło się do jej odbudowy. Kiedy ponownie obiekt popadł w ruinę, nabożeństwa przeniesiono do pobliskiej groty, która w IV wieku uchodziła za miejsce pocałunku Judasza i pojmania Jezusa. Ostatecznie świątynia została odbudowana w 1924 roku przez Kustodię Ziemi Świętej.
Wychodzimy z bazyliki Konania i udajemy się „do Greków”, czyli do sanktuarium Dominus Flevit /Pan zapłakał/. W końcu XIX wieku franciszkanie wykupili posiadłość na zboczach Góry Oliwnej i wybudowali kaplicę. W roku 1953 odkryto cmentarzysko i pozostałości kościoła bizantyjskiego z VI wieku. Na fundamentach tej świątyni powstało nowe sanktuarium upamiętniające płacz Jezusa nad Jerozolimą. Z dawnego kościoła zachowała się zaledwie mozaika podłogowa i to we fragmentach. Wychodzimy z kościoła, bo robi się już szaro. Trafiają się jeszcze spóźnieni turyści. Na nich to właśnie poluje „naręczny sprzedawca”. Za „jedne 100 zł polskich” oferuje pięć krzyżyków i łańcuszków. Nawet nikt nie pyta, czy są one srebrne. Wsiadam do autobusu i wracam na Górę Oliwną. Czas na kolację i ostatnie fotki zachodu słońca nad „świętym miastem Jeruzalem”.
Przeczytaj podobne artykuły