Erec Israel, czyli zimowa wędrówka śladami Jezusa
artykuł czytany
1905
razy
09.02.2012 – Czwartek, dzień ostatni.
Wczesna pobudka i równie wczesne śniadanie. Ruszam z hotelu już przed godziną siódmą. Jest strasznie zimno, bo tylko osiem stopni. Zapominam, że hotel „ 7 arkad” znajduje się na Górze Oliwnej, a więc w jednym z najwyższych punktów Jerozolimy. Mimo wczesnej pory przy autokarze kręci się już uliczny sprzedawca pamiątek. Za jednego dolara można nabyć u niego panoramę Jerozolimy. Mam już taką pamiątkę w swojej walizce i nie skorzystam z tego typu usługi. A zatem: Toda!
Autokar powoli jedzie wąskimi uliczkami miasta w dół. Mahomet chyba jedzie jakimś znanym mu skrótem. Powoli zostawiamy za sobą „święte miasto Jeruzalem”. Na niebie coś jakby lekka mgiełka. Robię jeszcze zdjęcia przez okno. Już poza miastem w górach, w jednym z wąwozów widzę obozowisko pasterskie, a w nim nawet i ciągniki. To rodzący się sektor prywatny. Wygląda ma ubogi, ale zawszeć to „na swoim”, a nie w kibucu. Te ostatnie już powoli są prywatyzowane. Przez kilkanaście kilometrów jedziemy w dół terenem górzystym. Tylko gdzie niegdzie widać jakieś ślady zieleni. Resztę elegancko wyrugowały kozy i owce. Kierujemy się na wschód w stronę Morza Martwego. Po pewnym czasie widać koniec kanionu, którym jedziemy, a na jego końcu wielką równinę nadmorską. Po prawej stronie mamy Midbar Yehuda /Pustynię Judzką/, a u jego stóp przyrody rezerwat przyrody Mezuqe HaHe`teqim. Dookoła nieużytki, piaski i kamienie. Tylko gdzie niegdzie widać kilka palm daktylowych lub akację pustynną. Widać wielką taflę Morza Martwego. Skręcamy na południe w stronę Eljatu. Mijamy kąpielisko nadmorskie Rijm Al. Bahr. Jesteśmy na poziomie -406 m. Są to dane z roku 1986. Dzisiaj może to być jeszcze większa depresja z uwagi na wysychające morze. Jadąc na południe po lewej stronie mamy lustro wody, a po prawej skaliste grzbiety gór sięgające 450 npm. Mijamy legendarną skałę Masada, na której przez trzy lata bronili się Żydzi przed wojskami rzymskimi. Koniec był tragiczny. Samobójstwo obrońców ostatniego skrawka niepodległości tych ziem. Zadziwiać może dobrze zorganizowane zaplecze obrońców, które pozwoliło im przetrwać w skalistych górach przez 36 miesięcy. Po przeciwnej stronie słynnej góry mijamy małe lotnisko i zaraz też kończy się Morze Martwe, które połączone jest kanałem z „drugim” Morzem Martwym. To po prostu efekt obniżania się lustra wody. W ten sposób powstały dwa akweny tego samego zbiornika wodnego. Czasami pojawia się pojedynczy gaj palmowy. Góry dochodzą momentami aż do samej drogi krajowej nr 90. Skały nieomal ocierają się o lusterka autobusu. Zakręty i podwójna linia ciągła. Mam też próbkę kawaleryjskiej jazdy miejscowych kierowców. W pewnym miejscu przed niewidocznym zakrętem, na podwójnej ciągłej, wyprzedza nas autobus lokalnych linii komunikacyjnych. No, tym razem udało się. Kierowca zdążył. A może ja jestem tylko przewrażliwiony? Może moje dwa wypadki samochodowe tak działają na moją imaginację?
Mijamy kąpielisko En Boqek, w którym zaraz po przylocie zażywałem kąpieli solnych. Autokar mija modne kąpielisko, by zaraz wspinać się serpentynami w górę. Mijamy kolejne małe lotnisko i za skrzyżowaniem z drogą wiodącą do Be`er Sheva mamy zakłady chemiczne bazujące na surowcach pochodzących z leżącego za płotem morza. Kolejne kilka kilometrów i mijam po prawej stronie miejsce dawnych miast: Sodomy i Gomory. Od razu nasuwają się mimowolnie refleksje odnoszące się do perykop biblijnych i do „modnych haseł” w stylu: homoseksualiści, jako kochający inaczej. Chroń nas Panie Boże od takiej nowoczesności i tolerancji. Droga stopniowo wznosi się w górę. Po prawej stronie mijam ruiny dawnego miasta Hazeva, które leżą na „tylko” 173 m poniżej poziomu morza. Krajobraz nadal monotonny. Czasami tylko pojedyncza akacja, lub jakiś krzew znoszący duże zasolenie terenu. Już kilka godzin trwa jazda. Zaczyna powoli męczyć monotonia krajobrazu, hałas silnika i zapach gumy w pojeździe. Sądziłem, że będzie popas w kąpielisku En Boqek, ale nic z tego. Widocznie kierowca musiałby płacić za parking. A ja liczyłem na krótki spacer brzegiem morza i na zebranie nowych kawałków soli morskiej. Ale nic z tego. Jedziemy dalej przez Pustynię Negev na południe. Mijamy dawne koryta rzeki Neqarot, a potem rzeki Hiyon. Mijamy osadę Paran, od której zaczyna się Pustynia Paran. Od razu przypomina mi się spotkanie z Adi w Hiszpanii. Adi miała nazwisko Paran. Dostałem od niej adres mailowy „na wszelki wypadek, gdybyś był w Jerozolimie”. Niestety coś pokręciłem z tym adresem, bo był problem ze skontaktowaniem się z Adi.
Wreszcie autokar staje na pustynnej oazie. Trochę skąpej roślinności. Kilka palm daktylowych zacienia mały bar i sklepik przydrożny. Aby przyciągnąć do siebie podróżnych, do tego kompleksu obsługi podróżnych dołączono jeszcze małe zoo, gdzie oprócz wielbłądów i osłów, można oglądać ptaki, węże i świnki morskie, albo coś w tym guście. Nie muszę niczego kupować, ale z chęcią wychodzę z autobusu. Rozglądam się po okolicy. Robię kilka fotek. Panuje przedpołudniowa cisza. Czasami drogą przemknie samotne auto. Sceneria niczym z pustyni Nevada w USA. Obserwuję Żydów, którzy zatrzymują się na krótki popas.
Jedziemy dalej. Po pół godzinie jazdy widać już pustynne lotnisko Ovda. Po prawej stronie drogi widać kilka wraków czołgów z ostatniej wojny izraelskiej. Autokar zatrzymuje się przed bramą lotniska. Po chwili brama odsuwa się na boki. Autobus przejeżdża parę metrów dalej i zatrzymuje się. Jakiś osobnik z bronią w ręku wsuwa pod autokar mały wózek z lustrem, bacząc, aby pewnie jakaś banda Beduinów nie chciała przemycić się na teren dawnego lotniska wojskowego. Autobus podjeżdża pod niewielki budynek portu lotniczego Ovda. Przed wejściem oczekuje nas ładnie opalony młodzian w białych spodniach i karabinem na plecach. Taki widok tego niby partyzanta nie robi już na nas żadnego wrażenia. Wchodzimy do wnętrza budynku. Czeka nas aż sześć punktów kontrolnych, przez które należy przejść, a by za trzy godziny móc wejść do samolotu. Postanowiłem wraz z moim sąsiadem nie przyznawać się do znajomości żadnego języka obcego. Niech Żydzi sami główkują, jak się z nami porozumieć. Na rutynowe pytanie urzędnika: English?, odpowiadamy szybko: Polish. W tym momencie urzędnik podaje nam zestaw pytań w języku polskim i każe nam wskazać właściwą odpowiedź typu: „tak”, lub „nie”. Ciekawe na ile on zna język polski, aby całe to teatrum miało jakiś sens. Kiedy znalazłem się przy ostatnim stanowisku kontrolnym i zobaczyłem ładną kobietę, dałem sobie spokój z tym bojkotem językowy. Odpowiedziałem po angielsku i dorzuciłem do tego menu kilka słówek hebrajskich.
Jesteśmy już na hali tzw. wolnocłowej. Idę obejrzeć salon kosmetyczny. Młode pracownice operujące płynnym rosyjskim, zachęcają do zakupów wodę toaletową firmy Gucci i Boss. Pytam taką rusałkę, której firmy używa jej parień. Dziewczyna wskazuje na moją prawą dłoń, którą przed momentem skropiła wodą „od Gucciego”. Pytam z grzeczności, ile taki drobiazg może kosztować. Słyszę w odpowiedzi, że tylko 85 dolarów USA. Powiedziałem miłej interlokutorce, że muszę zastanowić się nad zakupem na świeżym powietrzu, bo przy jej stoisku mam mieszaninę około dwudziestu zapachów. Idę do WC, aby umyć ręce. Obecność na jednej ręce Gucciego, a na drugiej zaś Bossa, może być dusząca w samolocie. Już raz kiedyś zrobiłem taki kardynalny błąd, więc nie zamierzam go powielać.
Mamy półgodzinne opóźnienie, bo spóźnił się samolot z Polski. Wreszcie wypuszczają nas na płytę lotniska. Idziemy kilkadziesiąt metrów do naszego Boeinga 737. Jeszcze tylko spojrzenie dookoła i wciągnięcie w płuca ciepłego powietrza i definitywnie opuszczamy Ziemię Świętą. Po chwili samolot powoli kołuje na pas startowy. A zatem bierzemy kurs na północny zachód, kurs do Polski.
Przeczytaj podobne artykuły