Podróże z przełęczami w tle - czyli wysoko, ale nie najwyżej
Geozeta nr 7
artykuł czytany
2318
razy
Dla miłośnika wędrówek górskich najważniejszym celem jest wejście na szczyt, górę, wierzchołek, pik, etc. Temu właśnie celowi często podporządkowuje się całą wyprawę. Wszystko jedno, czy chodzi o Mount Everest, czy o Turbacz: trzeba go zdobyć. Góry to jednak nie tylko szczyty, ale również grzbiety, granie, kotliny, przełęcze.
Przełęcze w przeciwieństwie do kulminacji, z których patrzeć można już tylko w dół i na których stojąc ma się świadomość zakończenia czegoś, odesłania kawałka swojego życia do przeszłości, dają możność spojrzenia nie tylko w dół, ale i w górę. Przełęcz zdaje się mówić: „nie wszystko jeszcze skończone, ruszaj dalej przed tobą szczyt”!
Przełęcz Palenica Jałowiecka (1570 m n.p.m.) - tam gdzie się zaczynają Tatry
Autobus ciasnymi serpentynami wspinał się ku miejscowości Huty. Wokół rozpościerał się zatarty w deszczu pejzaż orawskich wzgórz. Zdążaliśmy do miejsca, w którym geografowie wyznaczyli zachodnią granicę Tatr. Naszym zamiarem było przejście granią w kierunku Tatr Polskich.
Początki trasy nie były łatwe. Uzbrojeni jedynie w mapę turystyczną w skali 1: 50 000, z trudnością odnajdowaliśmy drogę wiodącą ku grani. Zanurzyliśmy się w las dolnego regla. Późnozimowy śnieg szarymi płatami zalegał na łagodnych zboczach. Zbliżał się wieczór. Zmrok w lesie zapadł już znacznie wcześniej i szybko musieliśmy znaleźć miejsce na biwak. Udało nam się oczyścić z kamieni fragment terenu na skraju polany i poganiani nocnym chłodem szybko postawiliśmy namiot. Długi wieczór umilaliśmy sobie gotując na kuchence kolejne herbaty, które trzeba było oczyścić z licznych roślinnych „paprochów”, jako że woda pochodziła z roztopionego w menażce śniegu. Wokół panowała głęboka cisza zimowej tatrzańskiej nocy.
Bladym świtem ruszyliśmy w górę i przed południem wyszliśmy z lasu na śnieżną grań. Łany kosówki otulone były białym płaszczem, a ostre brzytwy skał wieńczyły wspaniałe śnieżne nawisy. O tej porze roku w Tatrach Słowackich panował zakaz wychodzenia ponad górną granicę lasu, ale dysponując odpowiednim zezwoleniem mogliśmy mieć góry tylko dla siebie. Otoczeni ze wszystkich stron pięknymi widokami posuwaliśmy się wolno do przodu, brodząc w obfitym śniegu. Pokonaliśmy kilka żlebów i trawersowaliśmy płaty zlodzonego śniegu. Asekuracja czekanem i radzieckie raki na butach nie dawały poczucia bezpieczeństwa. Przy kolejnym stromym żlebie, z którego osypywał się śnieg, postanowiliśmy zrezygnować i obejść to miejsce poniżej. Zajęło nam to czas do zmierzchu. Rozbiliśmy naszą pałatkę pośród kosodrzewiny za Białą Przełęczą, stopiliśmy potężna porcję śniegu i raczyliśmy się na przemian zupką turystyczną i herbatą. Słońce czerwieniąc się ze wszystkich sił, zapadało za górską grań, było pięknie, chociaż wkrótce niebo zasnuło się chmurami i nie mogliśmy nasycić się widokiem gwiazd.
Ranek zastał nas ponownie na grani, wilgotny namiot nie sprzyjał leniuchowaniu. Pojawiła się mgła, pogoda psuła się, ale stojąc na szczycie Siwego Wierchu (1805 m n.p.m.) udało się nam zrobić kilka zdjęć. Zaczęliśmy zsuwać się po pokrytym lodem zboczu i pokonując skalne zapory oraz tonąc w śniegu zgromadzonym w obniżeniach dotarliśmy do Przełęczy Palenica Jałowiecka (1570 m n.p.m.). Zrobiliśmy sobie krótki odpoczynek i postanowiliśmy rozbić biwak nad widocznym poniżej Czarnym Bobrowieckim Stawem. Siedząc na przełęczy rozpakowaliśmy paczkę – niespodziankę od naszej koleżanki. Znaleźliśmy w niej suszone owoce i czekoladę – smakowały wybornie. Jakże dobrze znane było nam to odczucie: niedostępny mieszczuchom smak krystalicznej wody, woń gorącej zupki i aromat czekolady łamanej dłońmi zakutymi w puchowe rękawice. Trzeba pobyć parę dni w górach i solidnie się zmęczyć, żeby doświadczyć takich wrażeń.
Jeszcze jedna noc i jeszcze jedno przebudzenie z twarzą przyklejoną do zimnej i mokrej ścianki namiotu. Rankiem pogoda była niezbyt zachęcająca i postanowiliśmy zejść z grani. Schodziliśmy Bobrowiecką Doliną, a następnie Jałowiecką Doliną. Zmarzły śnieg był niezwykle uciążliwy. Na wierzchu twardy, dawał wrażenie solidnego podparcia dla stóp, ale kiedy tylko obciążyło się nogę, podstępnie pękał. Kilka kilometrów męki – krok i upadek w śnieżną dziurę. Idąc, ssaliśmy oderwane od skały lodowe sople, ale tylko na moment oszukaliśmy pragnienie. Znowu las, gałęzie chłostały nas po twarzach. Podświadomie przyspieszyliśmy, niczym konie wyczuwające wodę...
Krótka wycieczka granią tatrzańską skończyła się w Bobrovcu. Wysuszyliśmy przemięknięte buty i popijając grzane piwo czekaliśmy na autobus. Postanowiliśmy przeczekać kiepską pogodę w Liptowskim Mikułaszu, a potem znowu ruszyć w góry.