Lawina
artykuł czytany
1973
razy
Minuta po minucie poznajemy szczegóły. Trwa to strasznie długo. Nasza informatorka jest półprzytomna i chyba w stanie szoku. Wiemy już, że duża, siedemnastoosobowa grupa kandydatów na przewodników górskich wraz z instruktorami (!) wybrała się tego dnia w góry. Dotarli do Dolinki za Mnichem z zamiarem wejścia na Wrota Chałubińskiego. Z jakiegoś powodu po drodze zmienili plany i powędrowali ku Zadniemu Mnichowi. Taka trasa przy tej pogodzie?
Aby dotrzeć do celu grupa kandydatów na przewodników wybrała wariant najgorszy z możliwych: trawers niezwykle lawiniastym w tych warunkach stokiem Ciemnosmreczyńskiej Turni. Był to moment, na który czekają wszystkie lawiny świata. Śnieżne zbocze, podcięte śladami niefortunnych uczestników wycieczki ruszyło ku dołowi, grzebiąc ich wszystkich pod zwałami śniegu. Lawina musiała mieć, według słów naszej informatorki, co najmniej 200 m szerokości i - na szczęście - tylko kilkadziesiąt centymetrów głębokości. Dzięki temu kilku pechowców mogło samodzielnie wydostać się spod śniegu. Natychmiast przystąpili oni do poszukiwania pozostałych zasypanych, a samotną dziewczynę wysłali po pomoc. Nie udało nam się uzyskać więcej informacji. Dziewczyna albo nie pamiętała, albo po prostu nie wiedziała nic więcej. Dla niej przygoda już się skończyła.
Nie czekając na przylot helikoptera ruszamy prawie biegiem przez Morskie Oko. Zapada decyzja podchodzenia Szerokim Żlebem. Jest to najkrótsza droga do miejsca zdarzenia, a wiemy już, że raczej lawina tędy nie zejdzie - przecież tę drogę bezpiecznie pokonała nasza informatorka! Może nam uda się bezpiecznie podejść? Po kilku minutach osiągamy wylot złowieszczo wyglądającego żlebu. Stromy, rozmiękły śnieg wygląda podejrzanie. Na dodatek wiatr dobiera się do nas w sposób, graniczący z bezczelnością. Jego niezwykle silne podmuchy za wszelką cenę usiłują powstrzymać nas w wędrówce. Oddychanie momentami staje się wręcz niemożliwe. W twarz biją drobne krople wody. Chyba zaczęło padać.
Nagle przez ryk wiatru przebija się inny odgłos. W pierwszej chwili trudno go zidentyfikować. Ale za moment wszystko się wyjaśnia: to nadleciał od strony Zakopanego helikopter. Całe szczęście - będzie szybciej. Może niektórzy z nas polecą do góry? Helikopter na chwilę ląduje przed schroniskiem, ale już po kilkunastu sekundach ponownie jest w powietrzu. Z wielkim wysiłkiem usiłuje podejść do progu Dolinki za Mnichem. Niestety, wiatr okazuje się silniejszy. Dmuchnęło ze zdwojoną siłą i helikopter znalazł się nad naszymi głowami. Zatrzymaliśmy się niezdecydowanie. Wszyscy z nadzieją patrzą, jak pilot usiłuje pokonać wiatr. Helikopter odlatuje ku Rysom, nabierając wysokości. Po chwili znika wśród chmur. Przez ryk wiatru przebija się jednak bardzo charakterystyczny głos pracy jego wirnika. Za moment wyłania się spośród chmur, znów znika wśród nich, zostawiając nadzieję, że może się uda. Udało się! Częściowo. Przez radio biegnie informacja, że dwóch ratowników ze sprzętem wyskoczyło na próg Dolinki za Mnichem. Spada nam kamień z serca. Niemożliwe okazało się jednak możliwe. Po kilku minutach helikopter powtarza swoje podniebne ewolucje. Może uda się i tym razem? Udało się, następna dwójka ratowników jest na śniegu kilkaset metrów ponad nami. Na miejscu wypadku będą minimum pół godziny przed nami. To bardzo dużo. Dobre wiadomości kończą się jednak bardzo szybko. Słyszymy przez radio, że pilot nie będzie jeszcze raz próbował. Zbyt duże ryzyko. Dzięki mu za to, co zrobił. Cóż, gdy zawodzi technika, pozostają ludzie. Do góry zatem.
Nie zdążyliśmy ruszyć, gdy ponad nami pojawiły się dwie sylwetki. Obie - schodzące w dół. I znów Szerokim Żlebem, jakby nie było innej drogi! Po kilku chwilach są koło nas. Kolejni kandydaci na przewodników górskich. Ci podają dokładniejsze informacje. Oni też byli pod śniegiem. Zostali jednak przez współtowarzyszy niedoli wykopani jako jedni z pierwszych i natychmiast wyruszyli po pomoc. Ich słowa nie są jednak optymistyczne. Dwójka uczestników wycieczki znajduje się w stanie krytycznym! Informacja ta idzie przez radio do poprzedzających nas ratowników. Wśród nich jest lekarz!
Jeszcze raz dokładnie wypytujemy o sytuację. Uratowani przysięgają na wszystkie świętości, że pod śniegiem nie ma już nikogo. Dobre i to. Oddajemy im prawie cały sprzęt lawinowy. Nie będzie już raczej potrzebny. Niech zaniosą do schroniska, nam będzie lżej. Jeszcze przez moment patrzymy za odchodzącymi. Ktoś ponagla, ktoś inny klnie zawzięcie. Straciliśmy sporo czasu, ruszamy więc do góry prawie biegiem. Na dobrą sprawę do końca nie wiadomo, jak na prawdę wygląda sytuacja na górze. Automatycznie formujemy szereg. Zajmuję w nim trzecią pozycję. Nie jest najgorzej. Pierwszy musi torować, po jego śladach pójdą inni. Prowadzący alpinista, chyba najstarszy stażem z naszego grona, nie pozwala, abyśmy mogli go dogonić. Z tyłu słychać jednak ponaglenia do szybszego marszu. Na prowadzeniu następuje więc zmiana, po kilku minutach następna. Nie chodzi przecież o popisy wytrzymałości. Zmiany następują szybko po sobie, dzięki temu nasze tempo jest znośne.
Wiatr nawet przez moment nie daje za wygraną. Raz za razem sypie nam w twarze wszystkim tym, co tylko udało mu się zerwać ze śniegu, z gałęzi kosodrzewiny, spod nóg idących wyżej. Wpadamy jednak w rytm. Dzięki temu idzie się znacznie szybciej. Powtarzam w myślach kolejne kroki rytmu: lewa noga, prawa noga, czekan, lewa noga, prawa noga, czekan... I znów to samo, nieskończoną ilość razy. Zapominam o istniejącym potencjalnym zagrożeniu lawinowym. W końcu żleb staje się bardziej połogi. Wychodzimy na wielkie i niemal zupełnie płaskie pola trawiaste. Chyba wszyscy odetchnęli w tym momencie z ulgą. Chodzenie lawiniastymi żlebami nie należy do ulubionych zajęć alpinistów. Szczególnie przy dodatnich temperaturach! Czeka nas chwila odpoczynku. Zbyt krótka, żeby odpocząć, zbyt długa, aby nie zacząć marznąć. Ruszamy, zanim ktokolwiek zdążył wyrównać oddech.
Przeczytaj podobne artykuły