Lawina
artykuł czytany
1964
razy
Wokół nie było już prawie śniegu. Ciepły wiatr i deszcz zrobiły swoje. Tylko gdzieniegdzie między rudymi trawami pojawiały się maleńkie poletka mokrego, częściowo zlodowaciałego śniegu. Szkoda, że wyżej znów trafimy na głębokie śniegi...
Zaczynam odczuwać skutki niedawnej kontuzji. W kolanie chwilami pojawia się dotkliwy ból. Co będzie później? Znów docierają złe wieści. Z radia płynie wiadomość, że jeden z ratowników, którzy kilkanaście minut temu tak dzielnie wyskakiwali z helikoptera, utracił plecak z zawartością. Wiatr porwał mu go i rzucił gdzieś w dół, do stóp wschodniej ściany Mnicha. Trzeba koniecznie go odszukać. Robi się coraz ciemniej i pośpiech jest ze wszech miar wskazany. Wszyscy intensywnie wypatrujemy, gdzie ten przeklęty wór może leżeć. Jest!!! Leży w wylocie stromego żlebu, opadającego z progu tarasu pod Mnichem, jakieś sto metrów niżej. Trzeba schodzić. Deklaruję gotowość i po chwili pędzę w dół na złamanie karku. Ktoś pędzi za mną. Bardzo dobrze. Co dwie osoby, to nie jedna. Plecak widać doskonale. Właściwie nie jest to już plecak, tylko bezkształtna bryła, z której raz za razem wiatr wywleka jakieś przedmioty i rozrzuca wokoło. Szybciej, bo za moment nie będzie po co schodzić. Jeszcze kilka kroków w głębokim śniegu i jesteśmy na miejscu. Pośpiesznie zbieramy wszystkie rozrzucone przedmioty, upychamy je do własnych plecaków i - do góry. Niewiele, na początek sto kilkadziesiąt metrów różnicy poziomów, potem jeszcze drugie tyle, i będziemy na miejscu akcji. Jesteśmy sami. Tylko my, góry i zawodzący wiatr. Grupa ratownicza ze schroniska już dawno musiała dotrzeć do celu. Przed nami pojawia się jednak mała przeszkoda: ciężki śnieg, w którym zapadamy się prawie do kolan. Brniemy w nim, co kilkanaście metrów zmieniając się na prowadzeniu. Idziemy bardzo wolno ale cały czas pod górę. Po kilkunastu minutach znajdujemy się na progu Dolinki za Mnichem. Przed nami kawałek płaskiego terenu. Potem - znów do góry. Wielki odłam skały daje nam chwilowe schronienie od wiatru. Chowamy się za nim. Przytulnie, jak we własnym łóżku. Zjadamy po kawałku czekolady, zagryzając śniegiem. Nikt nie pomyślał, aby zabrać coś do picia. Będą kłopoty: śnieg nie gasi pragnienia, wręcz przeciwnie. Ale przez chwilę jest wilgotno w ustach i lżej oddychać.
Czas nagli, robi się coraz ciemniej. Po krótkim odpoczynku ruszamy więc. Przed nami ciągną się doskonale widoczne ślady poprzedników. Nie trzeba szukać drogi. Szkoda tylko, że po kilkudziesięciu metrach skręcają one w lewo, pod górę, Cóż, taki nasz los. Podchodzimy pod pierwszy próg skalny. Jest niewysoki. 5, może 6 m wysokości. Poniżej niego - sześćdziesięciometrowe, bardzo strome zbocze śnieżne, opadające na dno najniższego piętra dolinki. Dochodzę do progu, mocno pracując czekanem. Śnieg miejscami jest bardzo zlodowaciały i śliski, a raki zostawiłem w schronisku. Trzeba uważać. Jeszcze dwa, trzy kroki i wejdę w skałę. Wbijam dziób czekana w jakąś zmarzniętą kępę trawy, pod nogami znajduję stopień, staję na nim, przenoszę czekan wyżej, sprawdzam, czy dobrze siedzi, wyszukuję kolejny, dobry stopień, staję na nim, obciążam go całym ciężarem i nagle... "Dobry" stopień okazuje się przymarzniętym okruchem skały, który nagle urywa się spod moich stóp i szybuje w dół! Ja - razem z nim. Pętelka, łącząca mnie z czekanem, gwałtownie zaciska się na przegubie dłoni. Zawisam na niej całym ciężarem, nogi wiszą w powietrzu, druga ręka także. Czy wytrzyma? Czy dziób czekana dobrze siedzi w trawkach? Czy trawki dobrze trzymają się skały? Myśli pędzą błyskawicznie. Co będzie, gdy któryś z elementów nie wytrzyma? Polecę minimum 40, może 50 m w dół. Drobiazg, to tylko 15 pięter! Ostrożnie wolną ręką odnajduję jakiś marny chwyt, delikatnie podciągam się, nogi znajdują jakieś oparcie. Podciągam się jeszcze mocniej, oburącz chwytam czekan za głowicę, wbitą w trawki na kilka centymetrów. Siedzi wręcz idealnie. Podciągam się jeszcze mocniej, nogi znajdują jeszcze pewniejszy punkt podparcia i po chwili jestem bezpieczny. Mój towarzysz pomaga mi w powrocie do świata żywych, klnąc przy tym w sposób niezwykle wyszukany. Jeszcze brzydszymi słowami ponagla do szybszego marszu.
Przed nami monotonny krajobraz śnieżny. Niemal płaskie pole. Nadchodzący zmrok zaciera wszelkie kontrasty. Wychodzimy na Plecy Mnichowe. Stąd już blisko do miejsca tragedii. Blisko - rzecz niesłychanie względna w górach... Śnieg jest miejscami kopny, miejscami przewiany, ale wszędzie jest go o wiele za dużo! Zapadamy się w nim chwilami nawet po pas. Ślady ekipy ratowniczej już dawno zostały zawiane, mrok utrudnia orientację. Nasza wędrówka chwilami przypomina wyścig żółwi - przynajmniej pod względem prędkości. Dodatkowo życie utrudnia wiatr, który tu szaleje z całą zawziętością. Jakoś jednak sobie radzimy i niesamowicie zmęczeni przechodzimy przez wszystkie pola śnieżne. Czeka nas jeszcze tylko mały moment emocji przy przewinięciu się na drugą stronę Kopy Mnichowej. Po prawej stronie wystają spod śniegu jakieś skały, po lewej śnieg urywa się pionowo, opadając do Mnichowego Żlebu. Jest tu strasznie wąsko, może półtora metra. Trzeba strasznie uważać. Jest gdzie spaść! Drobiazg, jakieś 50 m wolnego lotu, a potem... Lepiej nie myśleć. Ostrożnie, krok po kroku przechodzimy na drugą stronę, gdy nagle śnieg pęka pod nogami! To był nawis!!! Ogromny płat śniegu spada do żlebu, ale - bez nas! Kolejny raz się udało. Ciekawe, ile jeszcze razy?
Musimy teraz zejść nieco w dół. Kilkaset metrów przed nami widać olbrzymią grupę ludzi. Jesteśmy na miejscu! Teraz - do roboty, wszak po to tu przyszliśmy. Ktoś wciska mi do ręki jakąś linę, ktoś inny przeklina, ktoś okrzykami wyraża swoją radość na mój widok. W pierwszej chwili trudno się w tym wszystkim połapać, tym bardziej, że robi się coraz ciemniej. Pytam o rezultaty akcji. Nagle nogi uginają się pode mną. Pytam jeszcze raz. Ktoś, przekrzykując ryk wiatru, sylabizuje:
- Dwie... oso... by... nie... żyją...
A więc cały wysiłek na nic, nie udało się... Siadam na śniegu. Muszę dojść do siebie. Nagle odczuwam wszystkie możliwe zmęczenia tego świata. Czuję się fatalnie. W głowie dzwoni pytanie: DLACZEGO??? Ktoś wali mnie po plecach, nie wiem, kto. Krzyczy jakieś slogany o resztkach rozumu, ale jego słowa nie docierają do mnie. Jeszcze przez moment tkwię w bezruchu. Aż nagle przychodzi opanowanie: przecież są jeszcze żywi, których trzeba za wszelką cenę sprowadzić na dół. Jest jeszcze tobogan ze zwłokami, trzeba pomóc go ciągnąć. Jeszcze tyle do zrobienia...
Na dnie kieszeni znajduję jakieś cukierki. Pośpiesznie gryzę kilka, nie zwracając uwagi na ich smak. Po chwili czuję się lepiej. Chwytam za linę, którą wciśnięto mi do ręki i razem z innymi ciągnę, ile sił. Na jej drugim końcu jest tobogan ze zwłokami. Idzie ciężko, krok po kroku poruszamy się do góry, stojąc niemal w miejscu. Okrzykami i ordynarnymi przekleństwami dopingujemy się do zdwojonego wysiłku. Karawana zatrzymuje się po kilku krokach. Odpoczynek. Bardzo krótki. I znów ciągniemy za linę. Tobogan jest potwornie ciężki, śnieg grząski i głęboki, stawiający ogromny opór. Na szczęście jeszcze tylko kilka kroków do góry, potem przewinięcie w miejscu, z którego zrzuciliśmy nawis, a potem - już tylko w dół.
Wiatr, zamiast cichnąć na noc, rozszalał się jeszcze bardziej. Jego silne podmuchy, niosące ze sobą śnieg i deszcz, uderzały nas raz za razem prosto w twarze. Robiło się coraz ciemniej i zimniej. Temperatura spadła chyba poniżej zera, bowiem deszcz zaczął zamarzać na ubraniach, a nawet na twarzach, tworząc coraz grubszą warstwę lodu. Trzeba było co chwilę zatrzymywać się, żeby się jej pozbyć. Przynajmniej z twarzy. Było to zajęcie tyle uciążliwe, co bolesne. Ale - konieczne.
Przeczytaj podobne artykuły