Rzymskie spotkanie
artykuł czytany
6287
razy
Bywają sytuacje, które nas oszałamiaja. Bywa, iż uczestniczymy w zdarzeniach, których nie jesteśmy w stanie przewidzieć, przeczuć, ba nawet wyśnić czy wymarzyć. Bywają one z pewnoscią udzialem każdego z nas. Kiedy myślę o takich niezwykłych zdarzeniach, nieodparcie przywodzę na myśl moją pierwszą podróż do Rzymu. Byłam we Włoszech dwukrotnie, ale nigdy nie dane było mi do Rzymu dojechać. Oboje z mężem zafascynowani urokiem Wenecji, Sieny czy Florencji, zauroczeni urodą toskańskich krajobrazów, nie mieliśmy już czasu ani energii na zwiedzanie monumentalnego Rzymu.
Mijały miesiace i lata a Rzym ciągle pozostawał dla mnie nieosiągalny. Były inne plany, inne podróże, inne obowiązki. Ale nigdy o Rzymie nie przestawałam myśleć. Wierzyłam, że kiedyś tam pojadę. Wielokrotnie w wyobraźni widziałam siebie błądzącą po wąskich uliczkach tego miasta, stojącą w zadumie nad losami wielkiego imperium na Forum Romanum, spoglądającą na Koloseum, o ktorym przejmująco, choć nie zawsze zgodnie z historycznymi faktami, opowiedział Henryk Sienkiewicz. W tych "podróżniczych fantazjach" zwiedzałam Kaplicę Sykstyńską i słynne watykańskie muzeum, gdzie obraz Jana Matejki przypomina światu o roli Polaków w ratowaniu chrześcijańskiej Europy. W wyobraźni pojawiał się plac przed Bazyliką, na którym tłum pielgrzymów i turystów z całego świata oczekiwał pojawienia się w oknie biblioteki papieskiej Jana Pawła II. Ja byłam także w tym tłumie.
Jednego tylko nie mogłam sobie wyobrazić. Tego, iż pewnego dnia znajdę sie za murami Watykanu i będę uczestniczyć we mszy świętej w prywatnej kaplicy Papieża.
Wyjazd do Rzymu niespodziewanie stał się możliwy za sprawą mojej znajomej, nota bene bohaterki mojego reportażu o Amerykanach polskiego pochodzenia. Był kwiecień 1994 roku. Kiedy przyleciałyśmy na Fiumicino było słoneczne, ciepłe popołudnie, oczekiwał nas Rzym, a przede wszystkim Ci, którzy spowodowali, że nasz pobyt w tym mieście na zawsze pozostanie w naszej pamięci. Z lotniska odebrał nas młody, polski ksiądz. Jechaliśmy poprzez podmiejskie rejony miasta rozlokowanego na siedmiu wzgórzach. Wokół było zielono, słonecznie, sielsko. Cyprysowe drzewa pnące się ku niebu, wyniosłe, smukłe, ciemnozielone mówiły mi, że jestem znów we Włoszech.Białe wille pokryte dachami w kolorze terrakoty, rozsiane po okolicznych wzgórzach wydawały się oazami piękna, szczęścia i spokoju.
Naszym docelowym miejscem był Dom Polski imienia Jana Pawła II mieszczący się na obrzeżach Rzymu, przy via Cassia. Nad bramą powiewała biało-czerwona flaga. Dom otoczony rozległym ogrodem stwarzał wrażenie (i takim się okazał) oazy spokoju. Zyczliwie zostałyśmy przyjęte przez siostry, sprawujące pieczę nad pielgrzymami przybywającymi tu ze wszystkich stron świata. Są to głownie Polacy rozsiani po wszystkich kontynentach, choć poważny procent zatrzymujących się tu, przyjeżdża z Polski. Na nasze spotkanie wyszedł też ówczesny dyrektor Domu ksiądz dr. Michał Jagosz. I to on właśnie oznajmił nam, że następnego rana będziemy miały możliwość uczestniczenia w mszy świętej celebrowanej przez Ojca Swiętego w Jego prywatnej kaplicy a potem zostaniemy przyjęte na audiencji. Miałam świadomość iż stało się coś niezwykłego.
Potem, długo w noc, snułam opowieści o tym jak Polacy w Polsce przyjeli kiedyś wiadomość o wyborze Polaka na biskupa Rzymu, o tym jak tłumy gromadziły się na stadionach i ulicach polskich miast kiedy Jan Paweł II je odwiedzał. Mówiłam o nadziejach jakie budził i o tym jak umundurowanemu generałowi, który wypowiedział wojnę Narodowi w 1981 trzęsły się kolana podczas rozmowy z Człowiekiem w bieli. Próbowałam przekazać Kathy fragmenty najnowszej historii Kraju jej przodków. A we mnie tamtej nocy na nowo ożyły wspomnienia jakże odległych już lat z pierwszej pielgrzymki Ojca Swiętego do Polski. Wtedy, kiedy powiedział tyle ważnych i oczekiwanych słow. Powiedział też i to co powtarzał często w licznych pielgrzymkach po swiecie : "Nie lękajcie się..." Przypomniałam sobie morze ludzkich głow na stadionie "Sląska" we Wrocławiu. Po mszy ponad pol miliona ludzi odeszło z tego stadionu, przekonanych, że uczestniczyli w jakimś wielkim misterium. Większość z nich odeszła przekonana iż spojrzenie Ojca Swiętego spoczęło na nich. Kazdym z nas z osobna czuł na sobie jego wzrok. Wiedziałam wtedy w Rzymie i wiem dzisiaj, że to było złudzenie, ale tego wrażenia nie mogę zapomnieć nawet po tylu latach.
Via Cassia. Dom polski w Rzymie. Kiedy się obudziłam, słońce dopiero wstawało rozjaśniając różowoperłowym blaskiem okoliczne doliny i wzgórza. Delikatna mgła, jak przejrzysty welon otulała oliwkowe drzewa. Przez otwarte okno dochodziło spłoszone jakby swiergotanie ptaków. Był to dzień Sw. Wojciecha. Wyjechaliśmy z Domu o szóstej rano. W obszernym samochodzie było nas siedmioro. Oprócz nas było pięcioro Francuzów z Lille. Przejazd przez opustoszałe o tej porze miasto dawał okazję do jego obejrzenia. Nawet nie zauważyłam gdy nagle przed nami pokazała się, tyle razy oglądana w albumach i TV, kolumnada przy placu otaczajacym Bazylikę św. Piotra. Okrązyliśmy mury Watykanu i wjechaliśmy w jedną z bram. Tam jeden ze strażników sprawdził dokumenty. Potem wjechaliśmy na rozległy prostokątny dziedziniec. W bramach stali żołnierze papieskiej gwardii. Weszliśmy do ogromnego gmachu. Zaproszono nas do jednego z pokoi. Nikt nie rozmawiał. Panowała dojmująca cisza. Każdy z nas miał świadomość tej niebywalej chwili. Za kilka minut mieliśmy zobaczyć Papieża w Jego prywatnej kaplicy.
Przeczytaj podobne artykuły