Musala - Królowa Bałkanów
artykuł czytany
2388
razy
Mamy wątpliwości. Ostatecznie Riła to nie Bieszczady, a my nie mamy za sobą jakiś niesamowitych wyczynów wspinaczkowych. Jednak zakład to zakład. Oczywiście nikt nie wierzy, że przedzierając się przez góry na piechotę, dotrzemy nad Morze Czarne szybciej niż reszta ekipy bułgarskimi środkami transportu publicznego. Nam chodzi jednak o zdobycie Musali, królowej Bałkanów, górującej 2925 m nad poziomem morza. Jednego ze szczytów znajdujących się w kornie Europy. Dajemy sobie na to cztery dni.
Dzień 1
Przez większą część trasy do schroniska Rybni Ezera (Rybie Jezioro) prowadzi szosa. Jeżeli nie uda nam się dojść z całym dobytkiem na plecach nawet do tego punktu - zrezygnujemy. Chcąc przechytrzyć samych siebie usiłujemy złapać stopa. Niemożemy zrozumieć, dlaczego Bułgarzy są tak mało uczynni i widząc samotnych turystów w środku gór nie chcą się zatrzymać. W końcu jednak udaje się. Z okna vana wychyla się męska głowa. - Turyści. Cudownie! - kierowca zachęcającym gestem zaprasza nas do środka. Gdy tylko próbujemy wrzucić na tył plecaki, zatrzaskuje nam przed nosem drzwi i odjeżdża z piskiem opon. Bagaż niet! Pozostajemy zdezorientowani, ale przynajmniej zaoszczędziliśmy 5 euro, które kierowca chciał zainkasować za "przysługę". W tej części Europy to popularna możliwość dorobienia "na boku".
Szosa szybko się kończy, a zaczyna uroczy kosodrzewinowy lasek. W lasku strumyczek . Przez strumyczek bajeczny brzozowy mostek. Nie możemy sobie odmówić przyjemności uwiecznienia siebie na fotografii. M. wskakuje na kamień w samym środku strumienia. Traci równowagę i ląduje pupą w wodzie. Aparat porwany przez nurt zmierza w kierunku morza... Morale grupy wyraźnie podupada, bo jak teraz uda nam się udowodnić, że faktycznie zdobyliśmy szósty co do wysokości szczyt w Europie, jedną z najbardziej lubianych przez alpinistów górę?
Błądząc, jakimś cudem udaje nam się dotrzeć w okolice schroniska. Przezornie rozbijajmy namiot 200 m wcześniej nad uroczym jeziorkiem. Ledwo stojący betonowy budynek z dyktą zamiast szyb w oknach nie może wywrzeć pozytywnego wrażenia na turystach. Większa część bułgarskich schronisk została wydzierżawiona prywatnym właścicielom. Ci albo nie umieją, albo nie chcą, albo, co jest najbardziej prawdopodobne, nie stać ich na utrzymanie obiektu w jako takim porządku. Nic zatem dziwnego, że i panie z obsługi nie należą do najsympatyczniejszych. Przyzwyczajeni, że w górskich schroniskach zmęczeni wędrowcy zawsze mogą otrzymać kubek wrzątku, poszukujemy kuchni. Gdy wydaje nam się, że już udało nam się odnaleźć cel, gruba kucharka bez cienia wyjaśnienia zatrzaskuje nam drzwi przed nosem. Nie poddajemy się tak łatwo i szturmujemy pomieszczenie od strony okienka z wydawaniem posiłków. Hot wodę na czaj - czynimy wszelkie wysiłki, żeby tylko jako tako się porozumieć. Żałujemy, że nie zabraliśmy z sobą rozmówek bułgarskich. W końcu otrzymujemy gorącą wodę... prosto z kranu.
Z przerażeniem odkrywany brak zasięgu. Obiecaliśmy dać znać reszcie ekipy jak tylko dojdziemy do pierwszego schroniska. Zasypiamy z nadzieją, że jutro, gdy wejdziemy w wyższe partie gór zasięg się pojawi, a oni nie zdążą jeszcze zorganizować ekipy ratunkowej.
Dzień 2
Zebranie się na odwagę zajmuje mi dobre pół godziny. Przed nami prawie pionowa ściana. Jednak strach ma wielkie oczy, bo okazuje się, że szlak prowadzi trawersem. Jedyny poważny problem zaczyna stanowić rozrzedzające się powietrze. Jesteśmy na wysokości ponad 2300 m n.p.m. Mijamy parę młodych ludzi. Z przyzwyczajenia mówimy "cześć". Zanim dotarło do nas, że odpowiedzieli nam w rodzimym języku minęła dobra chwila. Pędem rzucamy się na dół, goniąc rodaków. Młoda para, spędzająca swój miesiąc miodowy na wędrówce przez Riłę obiecała wysłać smsa o treści "żyjemy i mamy się nie najgorzej" pod wskazany numer.
Po przejściu na drugą stronę gór zaczynamy długą i żmudną wędrówkę po czymś co przypomina bieszczadzkie połoniny. Szlak oznaczony na mapie jako czerwony w rzeczywistości przybiera różne barwy od żółtej poczynając na turkusowej kończąc, jakby w połowie drogi zabrakło czerwonej farby i malowano tym, co akurat było pod pędzlem. Rzeczywistość terenu też nijak ma się do mapy, jedynej jaka w ogóle jest dostępna. Dobrze, że uczyni turyści poustawiali wzdłuż szlaku kopczyki z kamieni, jako oznaczenia trasy. Oddech pomału przyzwyczaja się do wysokości. Wypatrujemy kozic i susłów, nierzadkich w tych okolicach. Szczęście jednak nam nie dopisuje. Już po zmroku docieramy do kolejnego schroniska. Grynczar położony jest w kotle polodowcowym nad pięknym jeziorem. Ponieważ poszukiwania łazienki kończą się niepowodzeniem (otwierając drzwi oznaczone tym symbolem o mało nie wypadłam z drugiego piętra, bo poza nimi nie znajdowało się zupełnie nic), bierzemy orzeźwiająca kąpiel w lodowatym jeziorze przy świetle księżyca. Nad otaczającymi nas szczytami co jakiś czas rozbłyskują błyskawice. Burza jest na tyle daleko, że nie słychać grzmotów. Błyskawice przybierają jednak na sile. Otoczeni ostrymi szczytami nie czujemy się bezpiecznie. Burza zbliża się coraz bliżej. Gotowi do ewentualnej szybkiej ewakuacji do schroniska nie zmrużymy oka przez całą noc.
Przeczytaj podobne artykułyfotoreportaż