Kamil Marek, Jan Ufnal, Stefan Czerniecki
Korona Gór Polski na szybko - Proszę bardzo!
artykuł czytany
2946
razy
Godzina 6:32 - już nie pada tak mocno. Ruszają. Przed nimi 700 metrów podejścia. Gdzieś tam wysoko czeka pogrążony w chmurach wierzchołek Babiej Góry, Diablak. Podchodzą szybko i nie jest już tak zimno. Niestety ciągle pada. Za Sokolicą las się przerzedza i wiatr staje się coraz bardziej dokuczliwy. Podmuchy spychają ze ścieżki, deszcz zacina z boku. Widzialność do 30 metrów. Jeszcze ostatnie podejście i szczyt. Jest 7:44. Zmiana mokrych od potu koszulek, kilka zdjęć dokumentacyjnych i uciekają na dół.
W busie na szybko zjadają kilka kanapek i popijają kubkiem wspólnej herbaty. Na więcej nie ma czasu, musimy jechać. Nie ma nawet czasu na zdjęcie mokrych butów. Będą odparzenia stóp… Jeszcze tylko 18 szczytów... Wieczorem, już na spokojnie, zjadamy ciepły posiłek. Zupka z torebki rewelacją nie jest, ale nie jesteśmy przecież na wczasach. Do tego kanapki i dużo płynów - by nie dopuścić do odwodnienia. Jeszcze tylko odprawa, ustalenie planów na jutro i charakterystyczny zwrot, który padał z moich ust niemal każdego dnia wyprawy;
- Jutro chciałbym widzieć wszystkich w busie o 5:30 - nikt nie mógł zapomnieć, gdzie się znajdujemy i co jest naszym celem. Zrobienie sobie dłuższego wypoczynku nie wchodziło w grę. Przy całym swym spokojnym, niemal troskliwym charakterze, postanowiłem być stanowczy. Reszta grupy, z bólem bo z bólem, ale godziła się na postawione warunki. Idziemy spać. Jest 22:30.
Wydawać by się mogło, że w okresie wakacyjnym, w sierpniu, turystyka w polskich górach rozkwita. Z całą stanowczością możemy stwierdzić, iż dotyczy to zaledwie paru pasm: Tatr, Bieszczadów, Karkonoszy, może Gorców, może Beskidu Śląskiego. Prawda jest taka, że mimo dostępności większości szczytów, niezwykle rzadko jest okazja, by spotkać podczas wejścia kogokolwiek. Potęguje to wyobrażenie o naszych pasmach, jako o niedostępnych i dzikich. Może w istocie tak jest. Drogi na większość szczytów są bardzo wąskie. Część ścieżek praktycznie zupełnie zniknęła. Pojawiają się nowe, wydeptane przez zwierzynę. Repery na części szczytów Korony ukryte są w krzakach. Trudno więc nazwać polskie góry komercyjnym zjawiskiem turystyki wypoczynkowej. I dobrze.
Dzięki temu są jeszcze w Polsce miejsca, gdzie człowiek może w samotności kontemplować rzadkie zjawisko widma Brockenu. Najwyższy szczyt Beskidu Niskiego, Lackowa (997 m n. p. m.), na której mieliśmy ku temu okazję, okazał się być ostoją dziewiczej przyrody. Pokryte delikatną warstewką rosy gałęzie wszechobecnej buczyny nadawały miejscu klimat niezwykłości. Czuliśmy się tam jak goście, którzy przyszli na wykwintne przyjęcie w dżinsach. Natura wyjawiła nam coś, co z reguły udaje jej się ukryć przed wścibskimi turystami. Takich szczytów było więcej. Mało znany Rudawiec z Gór Bialskich urzekł natomiast pełnią zieleni, wśród której poprowadzono szlak. Nic to, że w wielu miejscach konieczne było obejście grzęzawiska lub podmokłych łąk leśnych. Idąc na szczyt odczuwało się, jakby szło się przez tunel, przykryty zwalonymi drzewami, mchem, ograniczony odkrytą skałą, po której z wolna spływał strumyk. Sama kopuła szczytowa pokryta była mnóstwem krzewów z jagodami. Czasem żal było faktu, że robimy to wszystko na czas. Że trzeba się znowu spieszyć. Bo schodząc raz jeszcze chciało się przysiąść w dolinie obok małego, wyścielonego mchem wodospadu.
Wiele było podczas tej wyprawy momentów, które głębiej zapadły w pamięci uczestników. Absurdalnie nie wszystkie związane z samymi górami, jako takimi. Jednym z najpiękniejszych był powrót samochodem spod Kowadła do kwatery, w której mieliśmy spędzić kolejną noc. Niewątpliwie na niezwykłość tej chwili złożyło się nasze wyczerpanie i zmęczenie. Siedząc na tylnich siedzeniach busa spokojnie oglądaliśmy przez przednią szybę, jak sunący na luzie pojazd pokonuje czarną szosę. - Teraz cicho! Posłuchajcie… - Janek chciał wczuć się w nastrojowy klimat. I rzeczywiście. Samochód wydawał piękny dźwięk - coś jakby szum - jednak bez silnika, bez jakiegokolwiek warkotu, bez świateł samochodów jadących z przeciwka, bez latarni wokół drogi. Tylko my w samochodzie i droga pośród pól zbiegająca do Nowego Gierałtowa - małej, malowniczo usytuowanej miejscowości w dolinie Białej Lądeckiej. Było w tym coś z magii. Moglibyśmy tak jechać i jechać. Najchętniej błogo zasnąć...
I znów czwarta rano. To już ostatni dzień, dzisiaj kończymy. Kryzys formy już minął - wpadliśmy w rytm. O siódmej Skalnik, w pół do dziesiątej Skopiec, w pół do pierwszej Wysoka Kopa. Wszystkie zdobyte w deszczu.
Przed szesnastą ruszamy na Śnieżkę. Jej szczyt zasnuwają ciemne chmury. Wieje. Zmęczenie - ogromne, w głowie jedna myśl - Może jest coś, co jest w stanie nas teraz zatrzymać, zniweczyć cały ten wysiłek? Po drodze mijamy nielicznych ludzi schodzących z góry. Gdy jesteśmy już blisko wierzchołka nagle wychodzi słońce, tak jakby tylko dla nas. Niepewność opada z każdym krokiem przybliżającym nas do szczytu. Jest 18:25. Zegary stop. Czas łączny: 8 dób, 12 godzin, 25 minut. Udało się, rekord pobity!
Przeczytaj podobne artykuły