«Sloboda ili Smrt» jest ich hasłem
artykuł czytany
3803
razy
Gdzieś na samym krańcu południowej Słowiańszczyzny znajduje się legendarna kraina, która dziś –podobnie jak siedem wieków temu – jest walczącym bastionem chrześcijańskiej Europy. To Kosowo. Zjednoczone czety Templum Novum – Phalanx.pl pod wodzą Marka Skawińskiego w sierpniu 2007 r. wyruszyły do tej legendarne, serbskiej krainy, aby na własne oczy zobaczyć to niezwykłe miejsce…
Dostać się z Polski na Bałkany wcale nie jest trudno. W lecie, w każdy piątek o 20:00 odjeżdża z Krakowa autobus do Budapesztu. Następnego dnia rano z Budapesztu odjeżdża z kolei, co najmniej kilka autobusów w kierunku Belgradu. Wystarczy wsiąść i jechać. Zatem wsiedliśmy i pojechaliśmy. Startując w piątek o 16. 00 z Warszawy w serbskiej stolicy byliśmy następnego dnia o 15.20. Niecałe 24 godziny podróży i stanęliśmy w wrót Bałkanów, tego egzotycznego świata, który zwraca na siebie uwagę innych tylko wtedy, gdy ma kłopoty. Przed nami ambitny cel: odwiedzić Kosowo. Informator konsularny odradza takich podróży. Wojna, terroryzm, zagrożenie zdrowia i życia, niestabilna sytuacja, konflikt etniczny… – czytamy. Zachęceni lekturą wiemy, że nasza decyzja jest słuszna: jedziemy do Kosowa!
Belgrad to pierwszy przystanek. Przystanek, nie cel. Kilkugodzinny spacer po mieście uświadamia, że jest ono bardziej europejskie niż przypuszczałem. Jedynie mocno zorientalizowana muzyka pop przypominała, że zbliżamy się ku Bałkanom. Oglądamy centrum Belgradu, cerkiew św. Sawy (największa prawosławna na świecie! ) , skromny kościół katolicki, parlament, deptaki, uliczne mury pokryte patriotycznymi hasłami, ruiny budynków zbombardowanych przez NATO w 1999… Kupujemy serbską muzykę patriotyczną. Jest w czym wybierać. Tu patriotyzm w kulturze popularnej jest normą. To jest Serbia… Miasto żyje swoim rytmem. Gdy zapada wieczór, zaczyna się czas na zabawę i spotkania, najlepiej na belgradzkiej Skadarliji. Kawiarnie zapełniają młodzi ludzie a my wracamy pośpiesznie na dworzec autobusowy. O 22:00 czeka już na nas autobus do miasteczka Dragasz. Jest to najodleglejszy punkt Kosowa, do jakiego dojechać można zorganizowanym transportem publicznym. Miasteczko jest centralnym ośrodkiem regionu o nazwie Gora, który to region jest z kolei najbardziej niedostępnym regionem Kosowa, w samym jego południowo-zachodnim narożniku. Wciśnięty pomiędzy Albanię i Macedonię cypel jest fenomenem etniczno-religijnym, bowiem jego mieszkańcy Goranie to… Serbowie-muzułmanie. Wierni wyznawcy Allaha począwszy od XVI wieku, ale także wierni synowie Serbii. Od zawsze i po dziś dzień. Ta wyjątkowa wspólnota liczy sobie do 50 tysięcy członków. Mija 22:00, autobus rusza w drogę. Z głośników zaczyna dobiegać serbski pop z charakterystycznym, silnym orientalnym pazurem. Jedziemy. Przed nami kilkaset km i 9 godzin nocnej jazdy, na którą najlepszym sposobem dla zmęczonego podróżnika jest po prostu sen. Jest już mocno po północy, gdy naszym oczom ukazuje się granica, która od 1999 r. dzieli Serbię od Kosowa. – Tam kiedyś była Serbia – mówi szeptem z nutką nostalgii młody Goran, który jedzie razem z nami. Gdy odpowiadam, że wkrótce znów Kosowo będzie serbskie, prosi abym przyciszył głos; wszyscy siedzący przed nami pasażerowie to Albańczycy, lepiej aby tego nie słyszeli. Przejeżdżamy przez serbski punkt kontrolny i wąski pas ziemi niczyjej, po czym sprawdza nas Kosovo Police. Budzimy ich zainteresowanie, bo jesteśmy jedynymi pasażerami nie posiadającymi serbskiego lub albańskiego paszportu. Każą nam wyjść z autobusu, sprawdzają dokładnie dokumenty, pytają o cel podróży i wystawiają specjalną kartę, którą mamy zwrócić opuszczając Kosowo. Kilka wspólnych zdjęć i bajka o naszej fascynacji Albanią rozluźniają atmosferę. Jedziemy dalej. Wokół panuje ciemna noc, więc poza tym ze to Kosowo, nie wiem właściwie gdzie jesteśmy. Już w autobusie pokazuję Goranowi mój wisiorek z serbskim orłem. Robi wielkie oczy. – Schowaj to! Albańczycy za coś takiego potrafią tu zabić człowieka! - ostrzega. Potem dużo opowiada o ojczystej Gorze. – Niemcy to ignoranci. Przyjechało raz kilku takich i nie mogli pojąć, dlaczego my, Goranie jesteśmy za Serbią a nie Albanią, skoro jesteśmy muzułmanami – wspomina. Opowiada o Gorze, pięknych rodaczkach, rodzimej kuchni. Mijają godziny i znów dopada nas sen. Wczesnym rankiem budzi mnie jednak ruch autobusu. Pojazd zwija się i rozwija, krąży i podskakuje. Otwieram oczy a przede mną wielkie i majestatyczne góry pokryte zielonym lasem. Jesteśmy w Gorze, Dragasz już blisko. Około 6 rano dojeżdżamy do miasteczka. Trzech Polaków z wielkimi turystycznymi plecakami w środku zapadłej dziury na krańcu Kosowa. Dotarliśmy do celu! Znajomy Goran szybko zapoznaje nas z miejscowym policjantem, także Goranem. Nazywa się Dragan . Chce nam pomóc, prowadzi na pożywne śniadanie do pobliskiej knajpki. Miejscowe specjały pobudzają ciało i umysł, więc Marek ustala z Osmanem zasady dalszej współpracy. Osman przenocuje nas u siebie i obwiezie swoim autem po całej Gorze za drobną opłatą w euro. Lepiej trafić nie mogliśmy!
Dom naszego gospodarza nie jest wielki. Dwa piętra, mały ogród. Tuż obok niewielki meczet z wysokim minaretem. – Nie chodzę tam, modlę się w domu. Poza tym pijam piwo – mówi. Wsiadamy do jego starego vw Dragana i ruszamy w drogę. Chcemy poznać ten niezwykle egzotyczny region. Fatalne, wąskie drogi wiją się stokami wielkich gór, poniżej nich wąskie a głębokie doliny. Wspaniały widok. Raz po raz spotykamy czezmy – swoiste źródełka – ołtarzyki, z imiennymi dedykacjami. W ten praktyczny sposób Serbowie czczą pamięć swoich bliskich.
Co jakiś czas przejeżdżamy przez zapełnione tłumem wąziutkie uliczki kolejnych gorańskich wiosek. Kobiety okryte są chustami ale fotografujemy je rzadko gdyż miejscowi nie za bardzo to lubią. Na każdym rogu kawiarnie i knajpy. Wszędzie bazary. Mury pokrywa często islamistyczna propaganda autorstwa bośniackich fundamentalistów z SDA. – To religijni fanatycy z Bośni, nie mają w Gorze żadnego poparcia. My głosujemy na naszą GIG [Obywatelska Inicjatywa Gora] – wyjaśnia Dragan. Jest tajemnicą poliszynela, że bośniaccy nacjonaliści usiłują włączyć Goranów, tak jak wszystkich innych serbskojęzycznych muzułmanów byłej Jugosławii, w obręb tworzącego się narodu bośniackiego. Na razie idzie im to opornie. Gora jest islamska, ale serbska. Niektórzy mówią, że bardziej serbska niż centralna Serbia. Kilkugodzinny rajd kończymy toastem wzniesionym borownicą, przepysznym napojem z owoców czarnej jagody, skądinąd, w południowej Małopolsce nazywanej borówką. Osman zaprasza nas następnie na krótką wycieczkę po Szar Planinie, gdzie najwyższy szczyt ma ponad 2700 metrów. Chce nam pokazać piękny kanion i góry wciśnięte w wąski pas terytorium pomiędzy Albanią i Macedonią. Fascynujące swym pięknem góry i cudowne widoki sprawiają, że krótki spacer przeradza sie w wielogodzinna wędrówkę. Pokononujemy ponad 10 km malowniczych i dzikich gór, sięgamy wysokości ok. 1900 metrów, z rzadka tylko spotykając ludzi. Pijemy wodę z krystalicznie czystych źródełek i smakujemy dzikich jagód. Ukoronowaniem marszruty jest seria zdjęć z polską flagą na szczycie kosowskich wierchów. – Živjela Srbija, Velika Srbija – wyrywa się z ust Draganowi.
Gdy schodzimy z gór jest już późne popołudnie, ale to jeszcze nie koniec dnia. U stóp majestatycznych skał najzwyczajniej w świecie toczy się codzienne życie Goranów.
W ekskluzywnej restauracji na totalnym odludziu można zjeść wspaniały obiad, trzy razy droższy niż gdzie indziej i poczytać menu po albańsku. Nie robimy tego, Dragan nie lubi tego miejsca. Tam jedzą tylko szpanerzy. My jemy smaczny obiad w skromnej, gorańskiej knajpce na wolnym powietrzu. Tradycyjnie mięso, pieczywo, szopska sałata i jedziemy dalej. Wracając przejeżdżamy przez Brod – jedną z największych gorańskich wsi. Nawet tu jest internet i nawet tu znajdzie się ktoś, kto zna język polski – Skąd jesteście? Pamiętam pl. Bankowy… – Zagaduje nas po polsku właściciel lokalnej knajpki. Studiował przed laty w Warszawie. Jest już późna noc i pora wracać do Dragaszu. Nasze auto wije się wąskimi drogami, wokół tylko ciemna noc i narkotyczna gorańska muzyka dobiegająca z samochodowego magnetofonu. O tej porze nikt nie chodzi do wiosek pieszo. – W okolicy pełno wilków – mówi Dragan. Cieszy się, że spodobało nam się w Gorze. Ofiaruje sporą porcję płyt z muzyką i filmami o regionie. Po takim dniu potrzeba nam już tylko jednego – snu. O przyjrzeniu się porannej modlitwie Gorańców nie ma nawet mowy.
Budzi mnie następny dzień. Dżamija czyli meczet niestety jest zamknięta więc oglądamy ją tylko z zewnątrz, po czym wsiadamy w autobus do Graczanicy. To następny punkt na naszej mapie. Burek z mięsem na drogę i jedziemy. Po drodze mamy Prizren – jedno z największych kosowskich miast. Na tle małego prowincjonalnego Dragaszu wygląda niczym oaza bogactwa i cywilizacji. Wszechobecne albańskie napisy i flagi uświadamiają liczebność albańskiego żywiołu etnicznego w Kosowie. Tak wygląda teraz każde duże miasto Kosowa. Po kilku godzinach jazdy jesteśmy jednak w, ciągle serbskiej Graczanicy. 15–tysięczna enklawa nieopodal Prisztiny wygląda prowincjonalnie, ale jest to bardzo ważny punkt na mapie serbskiego Kosowa. Tu znajduje się jeden z najstarszych zabytków serbskiej sztuki sakralnej: monastyr z 1310 roku. Graczanica to Serbia w miniaturze. Nawet poczta jest tu serbska a nie kosowska. Ale co będzie dalej, jeśli Albanczycy ogłosza niepodleglość Kosowa? Dla nielicznych już, małych serbskich enklaw będzie to oznaczało kulturową i etniczną zagładę. Kompleks klasztorny otacza kamienny mur zakończony zwojami z drutu kolczastego oraz betonowe zapory. Za murami żyje jednak wciąż stary świat. W średniowiecznej świątyni każdy metr murów pokrywają bezcenne freski opisujące dzieje chrześcijaństwa i serbskiego narodu. Ciche mniszki w czarnych strojach sprzedają reprodukcje pięknych, średniowiecznych ikon. W tym miejscu czuć ducha dziejów i nie sposób nie schylić karku. Samo miasteczko to typowa prowincjonalna mieścina. W centrum jednak mamy widok niesamowity jak na Kosowo: maszt, a na nim serbska flaga. Jedyna jaka widziałem w całym Kosowie! Jemy obiad i dalej w drogę, na Gazimestan – wzgórze na Kosowym Polu.
Tu, od kilkudziesięciu lat stoi majestatyczny pomnik upamiętniający bitwę na Kosowym Polu. Dziś otacza go szczelnie siatka z drutu kolczastego, zapory i słowacki oddział KFOR. Albańczycy walczyli w bitwie z 1389 r. po stronie Serbów, ale dzisiaj zniszczyliby pomnik równie chętnie, jak każdą inną pamiątkę po Serbach. Pomnik ma postać kamiennej wieży z tarasem na samym szczycie, z którego rozpościera się widok na całą równinę, będącą miejscem legendarnej bitwy, a z jej planem można zapoznać się właśnie na tarasie. Być w tym miejscu to doprawdy niezwykłe i niezapomniane przeżycie. Tym bardziej, że w bitwie brali też udział bezimienni po dziś dzień rycerze Królestwa Polskiego. Nieopodal Gazimestanu znajduje się Muratovo Turbe – mauzoleum z ciałem sułtana Murata. Tego, który w noc przed bitwą zginął we śnie z rąk legendarnego Miłosza Obilicia. Od jego nazwiska wzięła nazwę wieś, gdzie dziś spoczywa Murat I.
Przeczytaj podobne artykuły