La Dolce Vita-włoska przygoda
artykuł czytany
1220
razy
Na drewnianym zegarku zawieszonym nad łóżkiem wybija siódma rano. Przez okno mojego pokoju leniwie wpadają promienie słońca, załamując się lekko przez witrażowe okno i muskając przy tym panelową podłogę. Szukam szczoteczki, zamaszystym ruchem chwytam ją w dłoń jak królewskie berło i udaję się w kierunku łazienki. Po chwili jednak przypomniało mi się, że podobno Rzymianie w przeszłości używali sproszkowanych mysich mózgów, jako pasty do zębów! Wzdrygnąłem się i wybiegłem na zewnątrz budynku, jednym ruchem odwieszając klucze w recepcji. Wybiegłem na ulicę, która ciągnęła się jak długa smuga światła rozświetlona przez przeszywające słońce. Smuga, która gaśnie tylko w przyjemne włoskie wieczory wypełnione odgłosami cykad . Stałem tak przez kilka minut miotany lekkim podmuchem wiatru, który jakby sprowadzał mnie na ziemię z moich marzycielskich otchłani. Przyglądałem się na niebo i napawałem się tym uczuciem, że nic nie muszę. Stałbym tak jeszcze pewnie trochę i grzązł w asfalcie zatapiając stopy gdyby nie odgłos autokaru świszczącego i buchającego na mnie ze wszystkich stron.
- Jaki niecierpliwy! - pomyślałem. Przecież to są Włochy. Tu wszyscy są cierpliwi! Rozmarzony pobiegłem do autobusu sprawdzając czy wszystko zabrałem. Zająłem swoje miejsce ze świadomością czekającej przygody. Niewiarygodne ile taki autobus może pomieścić ludzi. Czułem się trochę jak sardynka w puszce. Przed nami 4 godziny podróży. Po drodze mijam kramiki z kawałkami pysznej, włoskiej pizzy krojonej na kawałki. Kiedy spróbowałem jej pierwszy raz nie dziwiłem się, że słynna królowa wzdychała nad nią z zachwytem. W 1899 roku Małgorzata z dynastii Sabaudzkiej postanowiła odwiedzić słynnego w całym Neapolu kucharza Rafała Esposito. Ten uradowany i podekscytowany wizytą niezwykłego gościa przygotował specjalną pizzę w kolorach włoskiej flagi. Wykorzystał do tego bazylię, ser mozarella i pomidory. Swojemu dziełu nadał nazwę Margherita, co po włosku oznacza Małgorzatę. Zachwycona monarchini i jej uradowane przez młodego kucharza podniebienie spowodowali, że owe kulinarne dzieło podbiło świat.
Drzewa oliwkowe szurały po oknach autokaru a przy drodze machali do nas sprzedawcy pomarańczy zwani po włosku Arancio venditore. Niby zwykły owoc, ale to właśnie on w czasach mitologicznych uznawany był za złote jabłko oraz symbol niewinności i płodności. Przed nami jeszcze godzina drogi. Te włoskie od dawna są zaliczane do najlepszych w Europie. Nie z przypadku wzięło się powiedzenie, że „Wszystkie drogi prowadzą do Rzymu” Za czasów swojej świetności Oktawian August umieścił na Forum Romanum kolumnę pokrytą pozłacaną blachą. Stała ona w miejscu skrzyżowania Via Aurelia, Ostiensis, Flamina, Salaria i Appia łączących to rozkwitające miasto ze wszystkimi prowincjami Imperium. Nasza droga miała nas jednak zaprowadzić do miejsca niezwykłego, położonego wysoko i bardzo małego. Na mapie jest tylko „zwykłym kółkiem” a w rzeczywistości pięknym, lecz niestety uzależnionym od Włoch państwem. Prawdopodobnie nie powstało by ono bez udziału jednego człowieka. A tak właściwie było ich dwóch. Dioklecjan, który nienawidził chrześcijan i za wszelką cenę starał się ich wytępić i Marinus, poczciwy kamieniarz oraz budowniczy. Zastraszany i tłamszony przez rzymskiego cesarza duchowny musiał uciekać. I wtedy skrył się na szczycie Monte Titano, najwyższym z siedmiu wzgórz tworzących San Marino. Założył tam wspólnotę chrześcijańską i na jego cześć powstała Republika San Marino słynąca z pysznych win.
Jesteśmy na miejscu! Wjeżdżamy do San Marino.
- Naprawdę wysoko! - pomyślałem. Sprawdzam jeszcze czy mam zapas wody, karty pamięci i aparat. Nagle spoglądam za okno i zaczynam przecierać oczy ze zdumienia. Uliczny sprzedawcy wychodzą i witają nas polskimi flagami, falującymi na wietrze jak niewinne fale obijające się o brzeg. Czyli o nasz autobus! Wychodzę spoglądam na zegarek. Piąta?... Czwarta?... Dziesiąta?... Nieważne. Biorę jeden wielki łyk powietrza i myślę sobie: Boże! Zostańmy tu jak najdłużej! Idę i rozglądam się dookoła. Widzę uśmiechniętych ludzi, małe domki w dole, które trzymają się kurczowo siebie jakby miały się zapaść w grząskim gruncie i na każdym kroku mnóstwo jedzenia dla zgłodniałych turystów. Są też sklepy z podróbkami perfum. Dolce i Gabbana kuszą z prawie wszystkich stoisk. A ich sprzedawcy niewinnie się uśmiechając co chwila wołają: Polacy! Polacy! Uśmiechając się, lecz ciągle zachowując zdrowy rozsądek ruszamy na Monte Titano. Wąska droga wyłożona małą kostką ciągnęła się jak falujący skrawek sukienki włoskiej primadonny. Ludzie jak samoloty pędzili do celu nie patrząc na przeszkody w postaci kramików oferujących przeróżne memorabilia, czyli pamiątki. Doszliśmy do Bazyliki Świętego Marinusa gdzie każdy mógł zobaczyć jego prochy. Nagle poczułem zapach. Było to dla mnie tym bardziej dziwne, że już gdzieś kiedyś się z nim spotkałem. Nie słuchając przewodniczki postanowiłem udać się za ową wonią i tak niespodziewanie zaprowadziła mnie ona do małego sklepu. Stoję i patrzę. Oczu nadziwić nie mogę. Veri Angeli! Prawdziwe anioły! Otworzyłem drzwi i powitał mnie niewysoki mężczyzna, który wręczył mi ulotkę. Tak trafiłem do sklepu z aniołami słynnej włoskiej malarki Anny Corsini. Wewnątrz wielkie niebieskie ściany a na nich obrazy. Ze wszystkich uśmiechały się do mnie cudowne, skrzydlate stwory wystające z wanien i wazonów. Szybko zaopatrzyłem się w mały obrazek i już chciałem opuścić sklep kiedy nagle mężczyzna zawołał mnie, rozsunął kotarę i po chwili mrugnięciem oka przywołał mnie do siebie. Zapadła cisza...
-To jej najcenniejszy obraz- powiedział. Obity po bokach twardą skórą, obły wytwór wyobraźni malarki wydawał się lśnić anielskim blaskiem. Mały anioł spoglądał i uśmiechał się a mnie ogarnęło wspaniałe uczucie. Podszedłem bliżej i poczułem ten sam zapach, który przywiódł mnie to do tej krainy anielskiego strażnika.
Po znalezieniu grupy jakby nigdy nic dołączyłem się. Poczułem się jak Sherlock Holmes w krainie aniołów. Idąc do autokaru zaszliśmy jeszcze do sklepu z winami, gdzie powitali nas polscy sprzedawcy. Dorośli mogli próbować i rozkoszować się smakiem trunków. Radośnie i z uśmiechem pożegnaliśmy San Marino. Po kilku dniach odpoczynku ruszyliśmy w końcu do Rzymu. Zajęliśmy miejsca w autokarze. Przez moment jak nigdy zrobiło się bardzo cicho. Wszyscy skupieni i nagle… fuoco nel fuoco. Z radia śpiewał do nas Eros Ramazotti. To był znak, że czeka nas dobry dzień. Jechaliśmy szeroką drogą kiwając się na wszystkie strony, po czym skręciliśmy w wąską ulicę gdzie autokar stanął.
- Jestem w Rzymie! - krzyknąłem. Mieście tylu malarzy, artystów, pisarzy. To tu tworzyli Wergiliusz i Horacy. Tu rządził Marek Aureliusz i tu istniało i istnieje życie kulturalne całej Italii. Colosseo- nasza stacja. Wysiedliśmy, spotkaliśmy się z przewodniczką i ruszyliśmy w nasz marsz na Rzym. Koloseum budowano 8 lat. Krwawe walki były tam codziennością. To właśnie tym miejscem rozpoczęliśmy zwiedzanie. Dalej było już tylko lepiej. Boskie Forum Romanum- centrum dyskusji i spotkań Rzymian. Potem Kapitol i pomnik Marka Aureliusza, który pewnymi elementami przypomina nasz Poniatowskiego w Warszawie. Stamtąd po drodze widząc apartament, który wynajmuje Sophia Loren udaliśmy się do Fontanny Di Trevi gdzie Anita Ekberg wabiła Marcello Mastrioanniego do wspólnej kąpieli w filmie "La Dolce Vita" F. Felliniego. Ludzi tłum, ale atmosfera miejsca niesamowita. Plac hiszpański zrobił na mnie ogromne wrażenie. To tu Audrey Hepburn wdzięczyła się do Gregory'ego Pecka w "Rzymskich Wakacjach" i przyznam, że całkiem dobrzej jej szło. Kiedy dostaliśmy trochę wolnego czasu serce zabiło mi szybciej. Wszystkie problemy stały się małe i nieważne. Ważne był tylko to co jest tu i teraz. Nagle podchodzi do mnie mężczyzna oferujący kartki pocztowe. Great price! 20 cards, 10 Euro! Uśmiecham się i mówię: Oh no my dear! 5 Euro. Zgodził się i tak oto 20 pięknych kartek pocztowych znalazło się w mojej torbie. Nie lubię kiedy przed wyjazdem ktoś uprzedza mnie do danej narodowości. Uważam, że wszystko należy od nastawienia. Włosi są bardzo charakterni ale też cierpliwi. Każdy stoi w kolejce radosny i nie ma skwaszonego wyrazu twarzy. Spoglądam na niebo, puszczam oko i nagle słyszę: Voyager? Obracam się ze zdziwieniem i widzę młodą dziewczynę z kwiatami we włosach, która podaje mi do ręki coś w rodzaju wielkiego orzecha. Noce, provalo (wł. orzech, spróbuj) W pierwszej chwili nie zrozumiałem ale nie wypadało mi odmówić. Wziąłem do ust małą kulkę i poczułem, że odpływam. To był najsmaczniejszy orzech w moim życiu. Uśmiechnąłem się radośnie i z racji tego, że nie mówię po włosku przeszliśmy na angielski. I tak poznałem Lunę. Od słowa do słowa uruchamiając swoją ciekawość i korzystając z okazji, że mam przed sobą prawdziwą Włoszkę dowiedziałem się, że najdłuższy wyraz w Italii to „precipitevolissimevolménte” . Po powrocie do Polski sprawdziłem i okazało się, że znaczy to dosłownie „łeb na szyję” Księżycowa nieznajoma powiedziała mi też, że w starożytnym Rzymie skazańców smarowano miodem i wystawiano jako przysmak dla os. Rozmawialiśmy, czas leciał. Wyłączyłem telefon, schowałem głęboko aparat i co chwila wypytywałem się o nowe ciekawostki. Zleciało pół godziny. Czas wolny dobiegł końca. Wymieniliśmy się adresami i rozeszliśmy w obie strony. Słońce nadal świeciło. Ludzie wciąż krzyczeli zachęcając do kupna pysznych bombolone czyli małych pączków. Młoda kobieta niosła na ręku kota a mężczyzna obok mnie nucił coś pod nosem. Mnie jakby nie było. Rozmowa pochłonęła mnie całkowicie. Pewnie już nigdy nie spotkam Luny. Kiedy podróżuję staram się żyć zgodnie ze zwyczajami miejscowej ludności. Zapominam o tym co błahe i nieważne. Nie lubię siedzieć w hotelu lub leżeć cały dzień na plaży, żeby przywieść piękną opaleniznę. Zawsze chcę wyjść do ludzi, spojrzeć im w oczy i zobaczyć jak żyją. Wszystkie stereotypy chowam do kieszeni i zapadam w dziwny dla mnie stan medytacji i spokoju. Wyłączam telefon...
Przeczytaj podobne artykuły