Obrazy
Geozeta nr 10
artykuł czytany
1967
razy
"Człowiek miejscowy, niepozorny, bosonogi znawca pisma krajobrazowego, biegły czytelnik jego zagadkowych hieroglifów, staje się przewodnikiem i zbawcą. Nosi w pamięci swoją małą geografię, prywatny obraz otaczającego go świata, wiedzę i sztukę najbardziej cenną - pozwalającą w najgorszej nawałnicy, w największych ciemnościach znaleźć drogę do domu, a tym samym przeżyć." -- "Heban" Ryszard Kapuściński
Te słowa uświadamiają, że każdy człowiek, czy tego chce czy nie, jest w pewnym sensie geografem - jeden lepszym drugi gorszym, w zależności od tego w jaki sposób potrafi rozpoznać i właściwie odczytać symbole oraz znaki otaczających go krajobrazów, rzeczywistości, a także całego świata. Rola geografii w życiu człowieka została w niezwykły sposób podkreślona - jednak nie geografii fizycznej czy społeczno-ekonomicznej, ale tej prywatnej i subiektywnej... po prostu humanistycznej, dotyczącej tej wiedzy, którą posiadamy wszyscy. To rodzaj wiadomości geograficznych, które pozwalają przetrwać we własnym domu, otoczeniu, mieście, kraju... "to prywatny obraz otaczającego nas świata".
* * *
Wchodzimy do szerokiej doliny będącej początkiem naszego szlaku na szczyt i niespodziewanie słyszymy urzekające dźwięki. Czarnowłose, małe dziewczynki w podartych i zakurzonych ubraniach, obejmując się i radośnie podskakując, śpiewają... nie jest to jednak jakaś zwyczajna melodia, ale coś naprawdę przepięknego w swojej niesłychanej prostocie. Dwa dziecięce współgrające ze sobą silne głosy, opowiadające zapewne jakąś regionalną historię, wydają się opływać oświetloną przez poranne słońce dolinę, tańczyć między jej urwistymi stokami... wirując wokół nas odbijają się głośnym i dźwięcznym echem od twardych skał, prześlizgują się między budzącą się do życia przyrodą, po czym wpadają niczym czarodziejskie zaklęcia do uszu. Wąska droga wijąca się pośród wielkich głazów, przy rozproszonym i lekko przymglonym oświetleniu i przy tym niecodziennym, świeżym podkładzie muzycznym, wydaje się tętnić swym własnym życiem. Uświadamiamy sobie nagle ogrom szerokiej doliny. Ludowa, zawodząca i jakby nie wyśpiewana do końca pieśń bosonogich dzieci porusza każdy nerw ciała wywołując jakiś pierwotny rodzaj lęku. Orientalne nuty w dzikiej scenerii wywołują pragnienie, aby porzucić swoje dotychczasowe przyzwyczajenia, pragnienia, swój dawny świat i ruszyć za stadem kóz i owiec na wysoko położone łąki górskie, a tam śpiewać i tańczyć niczym beztroski pasterz, który o prawach przyrody wie więcej niż nie jeden naukowiec, gdyż ani on, ani jego przodkowie nigdy nie opuścili tego miejsca. Miejsca, które dla nas stanowi jedynie podstawę kolejnej przygody w życiu, jest zaledwie początkiem trasy wiodącej na jeden z wierzchołków świata, a dla tutejszych plemion jest jakby władcą, który dyktuje swoim poddanym zasady życia i funkcjonowania - tworzy bowiem całą i jak dotąd jedyną znaną im rzeczywistość.
Dolina rzeki Mizane w Atlasie Wysokim, o świcie rok 1999
* * *
Miasteczko sprawia wrażenie ponurego, nieciekawego, zaspanego w swej powolnej codzienności. Przypomina osiedle zaniedbanych slumsów, które na pierwszy rzut oka są bezładnie porozrzucanymi i opuszczonymi budynkami, ale wyglądające ukradkiem zza zaułków zaciekawione twarze ich mieszkańców szybko niszczą tę iluzję.
Wchodzimy do pierwszego lepszego i zarazem jedynego pensjonatu w najbliższej okolicy, który okazuje się robotniczym hotelem. Recepcję stanowi obszerny pokój na parterze, w którym nikogo nie ma. Nad głowami rozlega się przejmująco świdrujący dźwięk wiertarek oraz charakterystyczny, metaliczny odgłos odbijającego się od jakiegoś żelastwa młotka. Czekamy. Nadal nikt się nami nie interesuje. Dokoła wypłowiałe ściany, z których płatami schodzi już chyba wiekowa farba. Straszą one widokiem kojarzącym się z zagrzybionym, starym składem narzędzi lub wiejską szopą, o której właściciel już dawno zapomniał lub zamierza ją w najbliższym czasie rozebrać. Na tych ścianach wisi pokaźna liczba landszaftów i kiczów przeróżnego rodzaju, poczynając od plakatów reklamujących kraj, poprzez kalendarze sprzed dziesięciu lat, na których widnieją podobizny piłkarzy lub też całych drużyn rozgrywających mecze. Oprócz tego można dostrzec poszarzałe od kurzu portrety bohaterów narodowych, certyfikaty zaświadczające o wysokim standardzie przybytku, do którego trafiliśmy, ususzone badyle nieznanych roślin oraz ogromny zepsuty zegar, na którego tarczy wyryto religijne szkice oraz zapewne słowa modlitwy. Wprost nad biurkiem, wprawne oko potrafi dostrzec małe, rozmazane plamki, które kiedyś były dokuczliwymi komarami, a teraz są jedynie ich krwawymi pozostałościami. Obok potężnej, bordowej szafy z przekrzywionymi lekko drzwiczkami stoi okrągły stolik, który ktoś przykrył ułożonymi z wielką wyobraźnią, pożółkłymi od starości gazetami - zamiast obrusu fantazyjnie pogniecione papierzyska. W proste tekturowe wazoniki, zdobiące także biurko recepcjonisty, wetknięto sztuczne kwiaty, którym ktoś bezlitośnie poobrywał większość listków. W kącie, na krzywej i odrapanej z lakieru szafce ustawiono telewizor, który wygląda raczej jak muzealny prototyp kineskopu i samej obudowy, niż na sprzęt nadający się do jakiegokolwiek użytku. Pod nogami wyczuwa się dywan, ale gdy popatrzeć w dół, to zielono-popielatą płachtę materiału trudno odróżnić od takiej samej podłogi, która zdaje się falować od tumanów kurzu jakie wzniecamy, gdy przesuwamy po niej stopy. Siadamy na kanapie o monumentalnym rozmiarze, która ze starości zapadła się o dobre sto centymetrów, ale czujemy, że mimo tego można "utonąć" w jej miękkich, seledynowych fałdach. Na prostych, drewnianych taboretach stojących pod wielkim i przysłoniętym żaluzjami oknem ktoś zostawił pęki zardzewiałych kluczy. Odgłosy remontu dochodzące z poziomu pierwszego piętra ustają, otwierają się ciężkie drzwi, a do wnętrza wchodzi, ochlapany od stóp do głów farbą i klejem, właściciel: - "Witajcie w moim domu!" - tylko tyle da się zrozumieć, reszta pozostaje zagadką. To jego rzeczywistość i jego świat. On jest tu panem i gospodarzem...
Gdzieś na Wyżynie Armeńskiej, o poranku rok 2000
* * *
Wyruszamy gdzieś przed siebie, bez celu, drogą wijącą się pomiędzy piniami. Cisza i spokój. W powietrzu unosi się zapach podobny trochę do polskiego, słonecznego aromatu wydzielanego przez nagrzany bór iglasty, a jednak nieco inny - znacznie bardziej suchy i w każdej chwili zdający się być gotowy do wybuchnięcia żarem, wystrzeleniem ku niebu tysiącami iskier. Gorący piasek i żwir są królestwem przemykających prawie niezauważalnie burych jaszczurek, które normalnie wylegują się leniwie na kamieniach, a teraz nawet one kryją się przed wszechobecnym upałem. Nienaturalnie ogromne, a jednak tak zwyczajnie i znajomo pracowite mrówki wyglądają na zaskakująco ospałe. Wielkie i jakby wypłowiałe od palącego słońca pająki czają się w krzakach oplątanych gęstwiną pajęczyn o fantazyjnych kształtach - i nie można się oprzeć wrażeniu, że to nieprzerwane tworzenie zwojów mglistych "nici", ma na celu wybudowanie parawanu chroniącego przed bezlitosnymi promieniami. Po nogach smaga i drapie swą sztywnością trawa i osty, pod stopami trzeszczy opadłe igliwie oraz czarne, przejrzałe szyszki rozrzucone po całej okolicy, która chociaż nadmorska wydaje się domagać odrobiny wody - nawet jednej, małej kropli, co mogłoby jakoś ożywić szeleszczący swą suchością krajobraz. Jak na złość, na niebie widać tylko białe obłoczki, które bynajmniej nie zwiastują deszczu, a potwierdzają jedynie słoneczną i gorącą prognozę pogody na najbliższe dni. Zatrzymujemy się obok sosny poprzecinanej długimi bruzdami wykonanymi ręką człowieka... kojarzącymi się z kroplami potu. Spływają nimi świeże strużki pachnącej żywicy. Roztaczają ostrą i aromatyczną woń nie rozpraszaną choćby delikatnym podmuchem wiatru, żadną zbawienną "falą" powietrza mogącą napłynąć znad morza.