Obrazy
Geozeta nr 10
artykuł czytany
1965
razy
Słońce, wspinające się jeszcze do pułapu swych możliwości w tej strefie, prześwieca gwałtownie przez wściekle intensywną jasną zieleń drzew sprawiając, że las wybucha w wyobraźni dodatkowym, ognistym płomieniem... oparami drgającego powietrza, które pojawiają się tak nagle jak znikają i tworzą krótkotrwałe, tajemnicze cienie roślin, wapiennych skał oraz zwierząt - budują świat ulotny, chwiejny, ale i niepowtarzalny. Tej chwili żaden człowiek nie dałby rady zakłócić - nie potrafiłby zniszczyć obrazu powstającego bezpośrednio przed jego oczami, malowanego przez tylko pozornie zagadkowe znaki, procesy, czy właściwości krajobrazu.
W takich okolicznościach nie trudno stracić głowę, zakochać się w świecie, w którym nie jest się intruzem, ale jego pełnoprawną częścią... częścią, która dopełnia obraz, a jednocześnie uczy się rozpoznawać "techniki", dzięki którym został stworzony.
Wybrzeże Morza Śródziemnego, w południe rok 1997
* * *
Miejsce tragedii sprzed roku zastajemy skąpane w deszczu i pośród burzowych, nisko zawieszonych chmur, które zdają się nieustannie i złowieszczo wisieć od tego czasu nad miastem. Ponura aura przydaje krajobrazowi przygnębiającej atmosfery, która udziela się wszystkim bez wyjątku. Nawet bawiące się na ulicach dzieci nie wyglądają na beztroskie maluchy, którym do szczęścia wystarcza zabawa w chowanego czy sprzedawanie błotnych pączków rówieśnikom będącym podwórkową klientelą. W każdych oczach czai się smutek, jakaś trudna do zdefiniowania melancholia oraz coś na kształt niemej prośby - daj mi spokój, o nic nie pytaj, co cię to obchodzi i tak nie zrozumiesz... Nikt nie zwraca uwagi na przejezdnych, turystów - dla takich osób nie ma tu miejsca. Z wyraźnym niezadowoleniem ktoś otwiera przed nami drzwi hotelu, nie patrzy w oczy, nie interesuje się skąd, po co, dokąd i dlaczego. Jest zamknięty w sobie, skupiony na własnych myślach, które pozostawiają jednak znaki na twarzy... zmarszczki i bezwiedne grymasy nieszczęścia.
W centrum nie widać już właściwie zniszczeń, ale wystarczy wyjść na przedmieścia, aby ujrzeć poburzone domy, gruzowiska, bezładne składowiska śmieci, szkielety bloków z pustymi dziurami, które w nieodległej przeszłości były pokojami. Tam spały, bawiły się i przyjmowały gości z uśmiechem na ustach kompletne i zdrowe rodziny. Na budynkach, które przetrwały potężne trzęsienie ziemi widać mnóstwo długich pęknięć i wystających drutów, które kiedyś spajały ściany, a teraz oddzielają fragmenty bardziej zniszczone od tych mniej naruszonych. Wgniecione, ogromne kopuły wyglądające jakby wylądowały na nich statki kosmiczne; ułamane fragmenty wież nie usunięte jeszcze do tej pory z ważnych dróg; pokrzywione we wszystkich możliwych kierunkach i utrudniające swobodne poruszanie chodniki... wszystko to nasuwa nieznośne skojarzenia związane z końcem świata.
W okolicach dworca znajdują się rozległe osiedla prostych, szarych baraków, nad którymi wiszą czarne, grube druty doprowadzające energię. Taki obraz natychmiast przywołuje z pamięci widok obozów pracy, a mieszkają tu jedynie ludzie, którzy utracili dach nad głową. Chodzą w piżamach i kapciach. Mówią, że są zadowoleni, że żyje im się dobrze i wygodnie. Wystarczy jednak na nich popatrzeć, wymienić spojrzenia, w których wyrył się chyba na zawsze obraz katastrofy sprzed roku. Powaga, zaciśnięte usta...
"Nie da się zrozumieć tego, co się tu wydarzyło" - mówi miejscowy chłopak, który przeżył trzęsienie ziemi o sile 7,4 stopni w skali Richtera - " jeśli nie znajdziesz się w samym środku, nie czujesz jak ziemia rozpada się pod tobą na kawałki i nie myślisz jedynie o tym, aby ocalić życie."
Nieliczne rodziny żyją na łódkach zacumowanych u wybrzeży zatoki. Twierdzą, że na wodzie jest bezpieczniej jeśli ponownie ziemia się zatrzęsie.