Lawina
artykuł czytany
1973
razy
Byłem wówczas na początku drogi ku sukcesom w alpinizmie. Moje doświadczenie ograniczało się do kilku sezonów wspinaczkowych letnich i zimowych. Wiedziałem jednak bardzo dobrze, jak bardzo niebezpieczne są lawiny - rok wcześniej zostałem zasypany przez jedną z nich. Wówczas tylko szczęście pozwoliło mi uniknąć śmierci. Niestety, szczęścia i - zdrowego rozsądku - zabrakło grupie młodych ludzi, którzy nagle znaleźli się w sytuacji krytycznej. Tamtego dnia nic nie zapowiadało jednak tragedii...
* * *
Dzień zbliżał się ku końcowi. Robiło się coraz ciemniej, choć nawet w południe nie było całkiem widno. Od rana przez postrzępioną grań, otaczającą Morskie Oko, przelewały się ołowiane chmury, niesione podmuchami huraganowego wiatru. Niektóre przynosiły krótkotrwały opad deszczu ze śniegiem, dzwoniącego niesamowitym stacatto o szyby werandy schroniska. Drewniane ściany dzielnie stawiały opór potężnym uderzeniom wichury. Stara konstrukcja trzeszczała złowieszczo, jakby skarżąc się na swój los. Wiatr wciskał się we wszystkie szczeliny budynku, gwiżdżąc w nich potępieńczo. Nic nie wskazywało, że był to ostatni dzień marca, zwykle najbardziej pogodnego zimowego miesiąca w Tatrach.
Czas wlókł się niemiłosiernie. Nudziła nas wielogodzinna gra w brydża, kolejny pasjans "wyszedł", nie pozostawało nic innego, jak wziąć się za przygotowanie obiadu. Wskazówki zegarków wolno zbliżały się do godziny czwartej. Wyszliśmy na chwilę przed ganek schroniska, z nadzieją wypatrując zmiany na lepsze. Nic jednak nie wróżyło poprawy. Nazajutrz czekał nas kolejny dzień zabijania schroniskowej nudy. O wyjściu gdziekolwiek nie można było nawet marzyć. Nikt przy zdrowych zmysłach w takich warunkach nie wystawi nosa poza schronisko.
Wróciliśmy do zacisznego wnętrza, zastanawiając się nad urozmaiceniem tradycyjnego taternickiego menu. Nagle Kucharz chwycił mnie za rękaw.
- Popatrz, tam się chyba coś dzieje.
- Gdzie?
- Ktoś schodzi Szerokim Żlebem!
Nie potrzeba specjalnie znać się na górach, aby wiedzieć, że schodzenie zaśnieżonym żlebem przy dodatnich temperaturach równoznaczne jest z samobójstwem. Dlatego spostrzeżenie Kucharza wydało mi się szukaniem pretekstu do opóźnienia i tak już mocno spóźnionego obiadu. Popatrzyłem jednak we wskazanym kierunku. W górnej partii Szerokiego Żlebu widać było jakiś czarny, maleńki punkt, przemieszczający się raz w lewo, to znów w prawo. Wyglądało, jakby wiatr porwał jakąś większą płachtę folii, czy też szmatę i miotał nią we wszystkich kierunkach. W żaden sposób nie mogłem wyobrazić sobie, że w niezwykle lawiniastym żlebie ktoś może popełniać tak elementarne błędy. Kucharz był jednak uparty. Po chwili ubrany tylko w cienki anorak pędził ku wylotowi Szerokiego Żlebu przez zamarzniętą taflę Morskiego Oka. W razie porwania schodzącego przez lawinę miałby najbliżej.
Podejrzany czarny punkt z każdą minutą był coraz niżej. Teraz widać było wyraźnie, że jest to jakiś człowiek. Tylko dlaczego schodził akurat Szerokim Żlebem? Po kilku minutach szczęśliwie znalazł się na lodzie, pokrywającym Morskie Oko, teraz niemal zupełnie oczyszczonym przez wiatr z resztek śniegu. Kucharz niemal natychmiast był przy nim. Obaj stali chwilę i nagle zobaczyliśmy, jak jeden z nich zaczął bardzo szybko biec w stronę schroniska. Zmrok i duża odległość początkowo uniemożliwiały identyfikację. Biegnący kilkakrotnie przewracał się, ale szybko wstawał i pędził dalej. Drugi szedł, a właściwie wlókł się jego śladem. Domyśliliśmy się, że biegnącym jest nasz Kucharz. Nie minęło pięć minut, gdy, mocno zziajany, wpadł z hukiem i przerażeniem w oczach na werandę, z trudem wykrzykując pojedyncze słowa:
- Lawina... rany Boskie... lawina... z Ciemnosmreczyńskiej... czternastu... zasypanych...
Po chwili, nadal sapiąc, pędził na pierwsze piętro do goprówki.
Popędziliśmy za nim do swoich pokoi, budząc po drodze, kogo się tylko dało. Nie minęło kilka minut, gdy niemal wszyscy mieszkańcy schroniska byli na nogach. Do plecaków wędrują tylko najniezbędniejsze rzeczy: kurtki puchowe, latarki, zapasowe rękawice, czapki, jakieś słodycze. Zapowiada się bardzo długa noc. W pośpiechu połykam pełną łyżkę miodu. Dziś musi wystarczyć za obiad i kolację, a kto wie, czy i nie za śniadanie. Do jadalni zbiegam jako jeden z ostatnich.
Dyżurny ratownik GOPR zapisuje do notatnika nasze nazwiska, rozdziela sprzęt lawinowy, każdemu wyznacza funkcję, uzgadnia szczegóły. Obok niego, w kąciku werandy siedzi mocno przestraszona i chyba śmiertelnie zmęczona dziewczyna. Nigdy przedtem nie widziałem jej w schronisku. Na pierwszy rzut oka widać, że w ostatnich godzinach dużo przeżyła. Po chwili znam prawdę. To właśnie ona schodziła Szerokim Żlebem, niosąc hiobową wiadomość o lawinie.
Przeczytaj podobne artykuły