Impresje z El Hierro
artykuł czytany
723
razy
Nie wnioskuj tak, że to, co nie jest piękne,
musi zaraz być brzydkie,
albo że to, co nie jest dobre,
jest złe.
Platon
Piękno przybiera najrozmaitsze postaci. Raz jest kryształowo czyste jak jaźń Chrystusowa, kiedy indziej mozaikowo barwne niczym karamazowskie charaktery Dostojewskiego. Może być subtelnie stonowane jak wschód słońca na znanym obrazie Claude’a Moneta albo też zawadiacko nieokiełznane jak oblicza nieujarzmionej natury. Z takim dzikim, nieprzewidywalnym i zmiennym pięknem spotkałam się, gdy w swej niepokorze i nieposkromionej zachłanności, ze wciąż niezaspokojonym pragnieniem odkrycia praw rządzących naszym życiem zgłębiałam tajemnice El Hierro – najmniejszej z Wysp Kanaryjskich.
Osiem tysięcy mieszkańców, osiadłych w malutkich wioskach i miasteczkach, zamieszkuje skromne, parterowe domki. Surowym ich ornamentem, przyciągającym wzrok turysty, są kamienie wulkaniczne, rozmyślnie eksponowane dla podtrzymania jednorodności architektury wyspy. Dawniej kamień wulkaniczny w całości tworzył ściany i dachy domostw tutejszych Hiszpanów. Dziś już tylko nieliczne domki są w pełni zbudowane z takiego czarnego pumeksu, tak jak na przykład baśniowo karłowaty hotel PUNTA GRANDE, w którym kwaterowałam. Osadzony samotnie na skalnym intruzie, brawurowo ingerującym w majestatyczną przestrzeń oceanu, triumfuje on w Księdze Rekordów Guinnessa jako najmniejszy hotel na świecie.
Tubylcy rozmawiają tylko po hiszpańsku. Niefrasobliwi w podejściu do życia, chętnie spędzają wolny czas na przydrożnych ławeczkach, patrząc jowialnie przed siebie. Nie spieszą się. Gdy raz utknęłam w kolejce w supermarkecie, trzymając dwa produkty w ręku, stojące przede mną małżeństwo z wypełnionym po brzegi dużym koszem zgodnie przepuściło mnie do kasy. Spokój wyspiarzy kontrastuje z częstymi erupcjami niepokoju otaczającej ich dziewiczej przyrody.
W sztormową noc rozszalałe fale, sięgające około dziesięciu metrów, rozbijały się widowiskowo o nadbrzeżne klify. Atmosfera niesamowitej nocy przypominała apokaliptyczny film grozy, tak że ani na moment nie zmrużyłam oka. Atlantyk demonstrował swą potęgę niczym homerowski bóg. Drzwi i okna mojej łazienki wciąż otwierały się od naporu hulającego wiatru. Choć nieokiełznany żywioł stale próbował wtargnąć w moją intymność, nie bałam się. Czułam się bezpiecznie. Nie widziałam w tej potędze żadnego zagrożenia, a w głośnych akordach nie słyszałam złowrogiego zwiastuna. Natura manifestowała swą olbrzymią siłę, ale nie użyła burzycielskiej mocy. Pokazała tylko, że jeśli zechce, może niszczyć tak jak agresor atakuje niewinność lub niezawinioną słabość.
Nazajutrz rano natura powróciła do zwykłego dla niej błogostanu. Narzucała się wprost z jawnymi oznakami rajskiego spokoju i niebiańskiej mądrości. Dla oceanicznego świata bujnej flory i fauny stała się na powrót krystalicznym, przejrzystym pałacem, a dla tutejszych mieszkańców – bezpiecznym schronieniem. Winnice, sady owocowe i plantacje egzotycznych kwiatów, zasadzone na skrawkach żyznej gleby, wciśniętych pomiędzy wulkaniczne góry, wymagają tu na co dzień ogromnej pracy, ale za mozolny trud nagradzają wielkim wyciszeniem serca, które zbliżając do Boga, koi wszelkie ziemskie smutki. Rozległe pustkowia, nienaruszone przemysłem, znów nęciły swym urokiem nielicznych tutaj zagadkowych wędrowców. Zielone pastwiska, czarne góry, modre lasy – otoczone bezkresnymi, turkusowymi wodami – sprawiały wrażenie absolutnej nietykalności.
Piękno El Hierro to piękno dzikie, wolne od narzucającej się komercji i przytłaczającego zgiełku. To piękno mało przystępne, a dzięki temu ocalone przed inwazją współczesnego blichtru. Drogi prowadzące do widokowych „pereł” są kręte, strome i wąskie. Podróżując wypożyczonym samochodem, często doznawałam wrażenia, że balansuję na krawędzi przepaści. Bałam się, a mimo to zmierzałam uparcie do celu. Nad strachem zwyciężała moja pasja znalezienia Boga, ukrytego w magicznej naturze. To On przecież stworzył te miejsca. Długo wypatrywany krajobrazowy cud zapierał dech w piersiach, rekompensując poprzedzający euforię strach. Zachwycające przedstawienie radowało nienasycone oko. Zbocza porośnięte sosnowymi lasami lub dziwacznie pokręconymi jałowcami konkurowały z powulkanicznymi uformowaniami skalnymi, które scalały się ze starymi konarami drzew. Bajkowo ożywiona aura rywalizowała z dziwacznie posępnym pejzażem wulkanicznych stoków o brunatnym kolorze. Góry, pokryte stosami wypalonych kamieni, kreowały kosmiczną panoramę. Na pierwszy rzut oka nie było żadnych oznak życia. Nie mogłam wypatrzyć najlichszej roślinki. Pozornej martwocie przeczyły jednak szybujące w górze ptaki, a w dole – tam, gdzie udało się podejść niżej - ławice ryb, odwiedzające przybrzeżne wody. Na najbardziej na zachód wysuniętym krańcu wyspy spośród rumowiska umarłych kamieni wyrasta latarnia morska Faro de Orchilla, jedyny przejaw cywilizacji na tym „nieziemskim” kawałku ziemi. W 150 roku uznano to miejsce za koniec świata. Do dziś z nim się kojarzy.
Przeczytaj podobne artykuły