Armenia'2003
artykuł czytany
6642
razy
Odpoczęliśmy nieco i ruszyliśmy jeszcze do centrum. Na zwiedzanie jednak nie mieliśmy już ochoty i poszliśmy na obiadek. W ogrodowej knajpce rodzinnej trafiliśmy na bardzo oryginalną obsługę. Otyła szefowa cały czas mówiła do nas "rebiata". Gdy podała sałatki, szaszłyk i ser co chwila odchodziła mówiąc "no i co dobre nie? ". przy drugim piwku zapytała się czy to nie za dużo :)). Atmosfera była luźna, ale tanio wbrew naszym oczekiwaniom nie było - 3700 dram. Zajrzeliśmy jeszcze do internetu i na pocztę, gdzie Ania zadzwoniła do Samuela w miarę delikatnie dziękując mu za pomoc w zwiedzaniu Armenii. Dawaliśmy sobie doskonale radę sami, a Samuel był nieco uciążliwy - co do tego byliśmy bardzo zgodni.
Goshavank, Hagartsin
Tym razem pogoda nie była najlepsza, ale pomimo tego nie zamierzaliśmy rezygnować z naszych planów. Szukaliśmy marszrutki na naszym dworcu Kilikia, ale niestety wszystkie miejsca były zajęte i musieliśmy pojechać na drugi miejski dworzec w kierunku Abovian. Ponownie naszym ulubionym, żółtym autobusem 113. Marszrutka do Dilijan czekała na nas. Gdy wszystkie miejsca zapełniły się, ruszyliśmy za 1000 dram od głowy. Droga do Sevana rewelacja, ale potem wjeżdżając na przełęcz znacznie się pogorszyła. Dwie godzinki i byliśmy na miejscu. Dilijan za czasów ZSRR było górskim kurortem, ale teraz widać, że czasy świetności minęły. Od razu zagadał do nas taksiarz, który za zaplanowaną przez nas wycieczkę do Goshavank i Hagartsin chciał 7000 dram. Postanowiliśmy poszukać czegoś tańszego. Zjedliśmy śniadanie i zaczęliśmy szukać transportu. Do Gosh jechała marszrutka za 300 dram od głowy, ale powrót stamtąd i odbicie do Hagartsin były w ciągu krotkiego czasu mało prawdopodobne. Kierowca marszrutki zagadał, że za 7000 zawiezie nas tam gdzie chcemy. Stwierdziliśmy jednak, że wolimy nową wołgę niż rozlatujący się busik, tym bardziej że za te same pieniądze. Wróciliśmy więc na dworzec i po chwili jechaliśmy piękną wołgą.
Najpierw dojechaliśmy do Gosh, wioski w górach, gdzie po zabudowaniach było widać, że standart życia nieco niższy tu niż w miastach. Ale egzotyczny klimat miała. W wiosce znajduje się bardzo zaniedbany kompleks klasztorny Goshavank zbudowany w XII wieku przez Mkhitar Gosha, który w średniowieczu był ważnym centrum kulturalno - naukowym Armenii. Oprócz świątyni św. Grzegorza Iluminatora można też obejrzeć pozostałości szkoły klasztornej, a szczególną uwagę zwracają bardzo stare hadżkary z XIII wieku. Gdy oglądaliśmy kompleks przyszło zaraz jakieś babsko i zaczęło wołać pieniędzy. Najpierw za przewodnictwo, a kiedy podziękowaliśmy- za wstęp w ogóle i za robienie zdjęć. W miarę naszego oporu cena spadała i w końcu zapłaciliśmy 500 dram na cele renowacji, która bardzo przydałaby się kompleksowi. Tak wspaniały zabytek stoi zaniedbany, zapomniany na zupełnym pustkowiu, podczas gdy w Europie byłby odwiedzany przez tłumy turystów. Ma to swoje dobre i złe strony. Ale pieniądze z turystyki na pewno przydałyby się nie tylko budowli, ale i okolicznym mieszkańcom. Na przeciwległym wzgórzu obejrzeliśmy jeszcze kaplicę grobową Mkhitara. Ale warto tu wejść choćby dla widoku na cały kompleks.
Wracając do Dilijan po kilkunastu kilometrach odbiliśmy w prawo by zobaczyć kolejny kompleks klasztorny w Haghartsin. W odróżnieniu od Goshavank mieszka tu kapłan i odprawiane są msze święte. Trzy cerkwie stoją również daleko od cywilizacji, pięknie położone na zalesionych wzgórzach. Najstarsza świątynia św.Grzegorza jest datowana na X wiek, kościół św.Stefana na 1244 rok, a kościół św.Marii na 1281. Oprócz wspaniałych kościółków znajduje się tu jedna z najstarszych zachowanych w Armenii zakonnych jadalni - 1248 rok. Spotkaliśmy mieszkającego tu księdza i zamieniliśmy kilka zdań. Porównując nasze religie opowiedział nam, że żegnając sie od lewa do prawa zarówn Ormianie, jak i katolicy wypowiadają najpierw "Ducha" a potem "Świetego". Gruzini i Rosjanie żegnają się od prawa na lewo, ale słowa też wypowiadają odwrotnie. Tak czy inaczej "duch" jest zawsze przy sercu. Obejrzeliśmy budynki i trzeba było wracać do Dilijan.
Marszrutka do Sevana stała na przystanku, a kierowca zapytany o czas odjazdu stwierdził że zaraz. I tak czekaliśmy na kolejnych pasażerów ponad godzinkę. Bus nie zapełnił się całkowicie, ale pasażerowie zaczęli okazywać już poważne oznaki zdenerwowania, więc ruszyliśmy. Niestety zaczęło ostro padać i nie zanosiło się na poprawę, więc zrezygnowaliśmy ze zwiedzania kościółka w Sevanie. Pojechaliśmy do Erewania. Wysiedliśmy przy Abovian, by odwiedzić ponownie naszych znajomych i pogadać trochę po polsku. Najpierw jednak w Arindżi z trasy było widać dwie ciekawe budowle. Poszliśmy na górę i okazało się, że pierwszy pałac to nie zabytek, ale rezydencja podobno najbogatszego w Armenii człowieka Gaghika. A druga budowla to ufundowany przez niego współczesny kościólek pod wezwaniem św.Marii Bogurodzicy. Miejscem godnym zobaczenia były jednak również położone obok ruiny świątyni z VIII wieku z figurką Marii pośrodku. Wokół znajdowało się dużo starych hadżkarów.
Dojechaliśmy do Abovian i pojechaliśmy dalej do Arzni. Znajduję się tam piękne uzdrowisko, w którym firma Samuela właśnie wymienia okna. Uzdrowisko bazuje na wypływających tu mineralnych wodach leczniczych. Dzięki Samuelowi mogliśmy obejrzeć budynek. W czasie oglądania pokoi załapaliśmy się nawet na wódeczkę i szaszłyka w jednym z pokoi, gdzie akurat pensjonariusze mieli imprezę. Obejrzeliśmy sale zabiegowe, przespacerowaliśmy się po parku, a w końcu poznaliśmy szefa kompleksu dr Guevorkiana. Oczywiście, także zaprosił nas na poczęstunek i ponownie poimprezowaliśmy przy wódeczce. Bimberek z plastikowych butelek smakował nienajgorzej. Doktor serdzecznie zapraszał kuracjuszy z Polski - 18 dniowy pobyt kosztuje z zabiegami 250 USD w pokoju normalnym i 450 USD w luksusowym apartamencie. Dostałem kontakt, ulotki i wszystkich chorych mogę tam już kierować.
Po imprezie Samuel zabrał nas do swojego mieszkania w Abovian, gdzie poznaliśmy jego przemiłą żone Florę i brata Armena z żoną Grażyną. Oczywiście stanęło na tym, że tej nocy śpimy u nich. W czasie gdy dziewczyny szykowały jedzenie, my wyszliśmy jeszcze na nocny spacer po Abovian. Do 3 rano jedliśmy kurczaka, piliśmy winko i rozmawialiśmy o Polsce, do której szczególnie Flora bardzo tęskniła. Okazało się, że ich dzieci urodzone w Polsce mają obywatelstwo polskie, ale władze robią im problemy z wyjazdem do naszego kraju.