Scotland Castle Tour Bike Expedition
artykuł czytany
765
razy
Start
Jak to bywa na wyprawach, pierwsze dni są ekscytujące – daleko zostawiliśmy domową codzienność i oddychamy wszystkim co nowe. Krew płynie szybciej, hormony potęgują wrażenia. Przepak u przyjaciół w Inverness (podziękowania dla Gosi, Justyny i Grahama) trwał długo, dreptaliśmy nerwowo chcąc odpalać nasze rowery. A tu jeszcze Szymon zarządza wizytę na gas-station – aby mieć w kołach te 4,5 atmosfer. Powietrze kosztowało tam 10 pi za minutę pompowania. Test pracy zespołowej wypadł skutecznie – jedna moneta wystarczyła na „tankowanie” wszystkich kół. Co prawda w F1 trwa to 10 sekund, jednak my przez minutę daliśmy radę czterem bolidom (panie Robercie, jakby co to jesteśmy gotowi). Wyjeżdżamy w Szkocję. Rozkoszujemy się wiejskim krajobrazem, podziwiamy pierwsze ruiny katedry w Rosemarkie, obserwujemy golfistów, wypatrujemy delfinów (których ostatecznie nigdzie nie zobaczyliśmy). Skutecznie targujemy się na niewielkim promie i mamy radochę z kilku zaoszczędzonych funtów. Trochę postraszyło szkockim deszczem i zdążyliśmy wyjąć sponsorowane softshelle i peleryny. A potem tęcza – bajka. Zbudowana momentami z dwóch pełnych obręczy utrzymywała się ponad godzinę, na końcu pięknie skomponowana z barwnym niebem kończącego się dnia.
Pogoda
Pogoda nas zaskoczyła. Strasznie obawialiśmy się tego szkockiego, wilgotnego zimna i przemoczenia. A tu ciepło, gorąco, upalnie, skóra spalona i schodzi (w domu usłyszałem że nos i uszy mi tam zgniły). Ale żeby nie było tak pięknie – kilka razy nas zlało. Zawsze zaczynało się niewinnie – ta mżawka na pewno przejdzie, jedziemy. A potem deszczyk, deszcz, ulewa i oberwanie chmury. Takie pół godziny ekstremy mieliśmy wjeżdżając na przełęcz pod szczytem Beinn Ime – podjazd ciężki, wiatr prosto w mordę, deszcz ciął pod kątem 45°. Samochody co chwila obok nas, a my jedziemy jak po sporej butelce whisky. Słowo daję, inaczej niż zygzakiem się nie dało. No i ten dzień pod mostem... Kilchurn - to miał być jeden z ładniejszych zamków. Zajechaliśmy tam na śniadanie, zostawiliśmy rowery pod mostem i już w deszczu poszliśmy zwiedzać. A potem do wieczora woda: poza mostem deszcz, pod mostem deszcz – bo strop gęsto przeciekał oraz ostatnia groźba: przypływ powoli zabierał nam grunt pod nogami. Ale spodziewaliśmy się tej mokrości dużo więcej. Jeszcze jednym fuksem był wiatr – mieliśmy go najczęściej w plecy. Ciężkie pedałowanie pod wiatr odczuliśmy ledwie 3-4 razy podczas całej wyprawy.
Szkoci i ich kraj
Na wyprawach zawsze spotyka się dobrych ludzi. Szkoci często pozwalali nam korzystać ze swoich trawników, na których rozstawialiśmy namioty. Kilkukrotnie zatrzymywali samochody, by spytać czy czasami się nie zgubiliśmy. Pewien rowerzysta podarował nam mapę campingów, a latarnik podarował rulon z mapą szkockich latarni. Szczególnie wdzięczni byliśmy właścicielowi rowerowego sklepu w Oban, który sprzedał taniej felgę i udostępnił profesjonalny sprzęt do centrowania koła (Szymon perfekcyjnie wycentrował koło pierwszy raz w życiu i potwierdził słuszność swojego szkockobrzmiącego pseudo – McGyver). Szkocja będzie nam się kojarzyć też źle. A to z powodu boleśnie tnących muszek – midges. Mierzą zaledwie milimetr, jednak są najbardziej mocarnym szkockim zwierzęciem. Nas doprowadzały do paniki i obłędu. Nic na nie działa, gryzą nawet w deszczu. Jedynym ratunkiem było szukanie wietrznych miejsc, gdzie trudniej im było latać.
Castels
Zamki – czyli cel naszej wyprawy. Niektóre były „badziewne”, inne urzekające. Resztki murów stojące gdzieś w polu opuszczaliśmy z żalem nadrabianych kilometrów, podobne fragmenty ścian stojące na klifie uderzanym przez fale ciężko było zostawić za plecami. Wiele zamków było prywatnych, niekiedy z zakazanym wstępem, najczęściej jednak zamienionych na hotele. Te były zadbane, otoczone ogrodami. Niektóre można było zwiedzać. Wstęp wahał się od 7 do 10 funtów. My skusiliśmy się jedynie na wejście do Stirling Castle – bo wiadomo, „Braveheart”. Zamki odnajdowaliśmy dzięki dwóm mapom, z których żadna nie była bezbłędna, jednak razem świetnie się uzupełniały. Odnajdowaliśmy też zamki nie zaznaczone na mapach – dzięki rozmowie z mieszkańcami, lub po prostu obserwując drogę. Kilku ruin nie potrafiliśmy zidentyfikować – mogły być pozostałościami zamków lub budynków mieszkalnych. Do niektórych nie udało nam się trafić – nie wiedzieli o nich nawet mieszkańcy. Niektóre „zwykłe” domy mieszkalne również przypominały zamki, gdyż angielski gotyk jest mocno wpisany w krajobraz szkockiej prowincji. Na jednym z zamków udało nam się przenocować. Bardzo ładne i zadbane ruiny Duffus przypadły nam na koniec ostatniego dnia wyprawy i kusiły dachem nad głową. Prawdopodobnie nocowaliśmy tam nielegalnie. Jednak bardzo staraliśmy się nie pozostawić najmniejszego śladu naszej obecności (co jako świadomi turyści czyniliśmy zawsze). W sumie w nasze sieci wpadło prawie sześćdziesiąt zamków (więcej niż zakładaliśmy) a w najlepszym dniu złowiliśmy ich dziewięć.
Latarnie
Ponieważ większość trasy wiodła wzdłuż wybrzeża więc zwiedzaliśmy również latarnie morskie. Wiele z nich to małe, nieciekawe portowe obiekty. Ale do wielu dojechać warto – stoją często na pustkowiach, na końcach klifów, na wydmach, nawet na poligonach. Trafiliśmy na dwa muzea – we Fraserburghu i Arbroath. W Arbroath znajduje się „signal tower” czyli unikatowa już kula czasu. Tyle że nieczynna. A u nas w Polsce, w Nowym Porcie, to urządzenie działa. Ciekawym obiektem był też latarniowiec – czyli statek latarnia cumujący w Dundee.
Co polecamy
Na pewno północ kraju – najbardziej odludna i surowa. Dwa zamki na klifie – Old Wick oraz Bucholly – można tam malować obrazy i pisać wiersze. Widok na Orkady w John O’Groath – też jak z obrazka. Dunnet Head – północny przylądek Szkocji – kilka kilometrów malowniczej drogi z latarnią na klifie. Plaża na wschód od Durness – widziana w słoneczną pogodę dorównuje tym z Bora-Bora (gdyby zasadzić tam ze dwie palmy) – turkus wody, czysty piasek w 100-metrowej przerwie między klifami. Cape Wrath – miejsce „kultowe”, klify, latarnia, ocean za którym nie widać Kanady. Region Assynth – najbardziej malowniczy górski krajobraz na naszej wyprawie, wijący się asfalt od przełęczy do przełęczy i ponure szczyty, każdy ze swoją chmurką. Ben Nevis – bo uczy pokory. Niby te 1300 to mało, ale jednak wchodzi się od „zera”, na górze zimno, pada i wieje jak diabli, no i kilkusetmetrowe przepaście ma. Stirling – Old Town, największy zamkowy kompleks który zwiedzaliśmy. St. Andrews – rozległe, przyjemne dla oka ruiny katedry i zamku. Dunnottar Castle – nie trzeba reklamować – najczęściej fotografowany szkocki zamek oraz Findlater Castle – jego mniejsza, mało znana i dość odludna kopia. Cruden Bay – bardzo duże ruiny na klifie – niestrzeżone, tam dopiero można sobie polatać. Widok z okna na trzecim piętrze prosto w kipiel rozbijających się fal. Zabudowa portowych miasteczek – Oban, Ullapool, Arbroath, Pittenweem i wiele innych – czuje się w nich morską tradycję. Czego nie polecamy? Loch Ness – bardzo ruchliwa droga, a widoki co najwyżej zwykłe. Musieli wymyślić potwora, żeby ludzie tam przyjeżdżali.
Sprzęt
Tu ukłon w stronę sponsorów. Dziękujemy czeskiemu producentowi - firmie LOAP (
www.loap.cz). Namioty się spisały – nie przemokły. Jednak szczerze trzeba przyznać, że pogoda nie zmuszała ich do wysiłku. Wkładaliśmy w nie również cały sprzęt, czyli sakwy i worki. Nie obniżało to komfortu naszego snu. Otrzymaliśmy też śpiwory. Większość z nas postawiła na jak najmniejszy rozmiar. Choć niekiedy trzeba było ubierać bieliznę na noc, to nie zawiedliśmy się. W sakwach miejsce było potrzebne, a noce w sierpniu nie zawsze są ciepłe. Dla mnie będzie to podstawowy śpiwór wyprawowy w następnym roku. Dziękujemy też za okulary, dzięki którym muszki nie wpadały w nasze oczy. Ciekawy prezent otrzymaliśmy od sklepu 4sevens.pl (
www.4sevens.pl). Na początku dziwiliśmy się małym kompaktowym latarkom, traktując je jako kuriozum. Można je zawsze nosić w kieszeni, więc są zawsze pod ręką. Wcześniej czołówki zawsze trzeba było gdzieś szukać. Ja teraz używam je do biegania wieczorem – owinięte dookoła ręki dają wygodne i wagowo lekkie światło. Co mieliśmy najczęściej na sobie? Koszulki i bluzy z AIRBIKE.PL (
www.airbike.pl). Moja bluza wytrzymała niezłe ulewy. Sakwy i softshelle na które dostaliśmy upust w sklepie SZUMGUM (
www.szumgum.com) i w firmie BERGHAUS (
www.berghaus.pl) używaliśmy codziennie. Cały sprzęt uzyskany od sponsorowi mamy zamiar używać dalej. Bo się nie zepsuł, bo się sprawdził, bo możemy go polecić przyjaciołom.
Przeczytaj podobne artykułyfotoreportaż