Armenia'2003
artykuł czytany
6641
razy
Erewań
Podobne baraki jak po stronie gruzińskiej powitały nas na ziemi ormiańskiej. Jedynie urzędnicy byli nieco inni. Po pierwsze bardzo zasmucił ich fakt posiadania przez nas wiz, które dostaliśmy jeszcze w Warszawie za 50 USD. Strracili możliwość zarobienia. Pozostałych pasażerów odprawiono beż oglądania paszportów, ale z nami było więcej ceregieli. Załatwiało nas dwóch mundurowych. Starszy za bystry nie był, a spoczął na nim obowiązek wstukania naszych danych do komputera. Nie znał chyba za bardzo łacińskich liter i całe szczęście, że pomagał mu nasz kierowca. Trochę to trwało i gdy myśleliśmy, że wszystko jest załatwione, przyszedł młodszy. Znaczącym głosem oznajmił, że teraz on będzie stemplował paszporty. Bardzo się ucieszyliśmy, ale oczekiwanej przez niego reakcji z naszej strony nie było. Wyszedł do sąsiedniego baraku i po chwili podszedł do nas kierowca i oznajmił, że bez 10 USD to stempli nie będzie i będą dzwonić do stolicy czy w ogóle nas wpuścić. Na szczęście nigdzie nam się nie spieszyło i wzięliśmy ich na przeczekanie. Minęło 15 minut i zrezygnowany pogranicznik wbił pieczątki. To była jedyna próba wymuszenia na nas pieniędzy w czasie całego wyjazdu.
Zaraz po przekroczeniu granicy droga znacznie poprawiła się i dość szybko jechaliśmy do Erewania. Po drodze jeszcze mały posiłek w knajpce przydrożnej. Podobnie jak w Akhalkalaki dominującą walutą był rubel. Według szefowej knajpki można u niej płacić każdą walutą. Ciekawe jak zareagowałaby na polskie złotówki. Szaszłyki zawinięte w cieniutki lawasz smakowały wyśmienicie za 20 rosyjskich rubli.
Minęliśmy Aragat po lewej i Ararat po prawej stronie i dojechaliśmy do dworca autobusowego u wylotu z miasta. Wymieniliśmy pieniądze, a miła kobietka podzwoniła jeszcze po hotelach. Niestety najtańszy kosztował 20 USD za dwójkę. Poszliśmy więc na postój taksówek i pierwszy napotkany taksiarz stwierdził, że za 1000 dram ( 1USD = 580 dram ) zawiezie nas do mieszkania za 2000dram od głowy. Zawiózł nas na drugą stronę ulicy :). Ale nie narzekaliśmy. W piętrowym domku na parterze mieszkała rodzinka, a na piętrze mieli sporo pokoików do wynajęcia. Wprawdzie jeszcze w trakcie budowy, ale my dostaliśmy jeden z bardziej wykończonych. Łazienka była obok, czysta pościel na łóżkach więc nie było co wybrzydzać. I tak mieliśmy tu tylko spać i od czasu do czasu umyć się.
Wykąpani w zimnej wodzie pojechaliśmy marszrutką 68 do centrum, gdzie pierwsze kroki skierowaliśmy do agencji sprzedającej bilety lotnicze. Po odrobinie problemów ze znalezieniem połączenia w interesującym nas terminie w końcu dziewczyna za biurkiem znalazła połączenie do Odessy za 143 USD. Mieliśmy bilety w kieszeni i tydzień na zwiedzanie Armenii.
Zaczęliśmy szukać miejsca, gdzie moglibyśmy zjeść i oczywiście zagadnęliśmy jednego z przechodniów. Levon (zdrobniale Ljowa) najpierw zaczął nam tłumaczyć, a potem stwierdził, że zaprowadzi nas do knajpki swoich znalomych. Po drodze obejrzeliśmy jeszcze piękną cerkiew Zoravar z XVII wieku ukrytą między blokami. Architektura sakralna różni się znacznie od gruzińskiej - we wnętrzach dominują tu zwykle surowe mury z nielicznymi obrazami.
Doszliśmy do uliczki pełnej małych rodzinnych knajpek i udało się nam namówić Ljowę na wspólny posiłek. Wyszło trochę dziwnie. Zjedliśmy sporo, wypiliśmy troszkę, a Zaproszony przez nas Ljowa zapłacił za całość. Ot gościnność ormiańska. Mieliśmy okazję skosztować typowego dla Armenii napoju orzeźwiającego. Tan jest trochę podobny do serwatki, podobno specjalnie przygotowywany, doskonale gasi pragnienie.
Zaprzyjaźniliśmy się dość szybko i nasz przyjaciel postanowił pokazać nam miasto. Erewań jest miastem bardzo nowoczesnym i w związku z tym mało tu budowli zabytkowych. Pełno natomiast knajpek, parków i pomników. Mieliśmy trochę pecha, ponieważ akurat teraz miasto jest bardzo intensywnie remontowane. Rozebrane są ulice, place - ogólnie jeden wielki plac budowy.