Welocypedem przez piachy Bliskiego Wschodu
artykuł czytany
3213
razy
Na przełomie września i października 2007 roku wybraliśmy się na Bliski Wschód. Ciągnęło nas do kolebki naszej cywilizacji, chcieliśmy zwiedzić zabytki znane na całym świecie i oczywiście zasmakować kultury arabskiej. Naszym środkiem transportu - już tradycyjnie - był rower. Przejechaliśmy Syrię i Jordanię, zahaczyliśmy o Turcję i Izrael.
Mniej więcej rok temu zaczął rysować się realny obraz naszej przygody. Powoli w naszych głowach pojawiała się trasa. W czasie przygotowań nasuwało się nam wiele pytań i wątpliwości - co do bezpieczeństwa przede wszystkim. Region, do którego planowaliśmy jechać nie tylko nie słynie z bezpieczeństwa ale dwa kraje, które były naszym celem (Syria i Izrael) od 40 lat są w stanie wojny. W końcu jednak dla 5 osób pokusa przejechania tego kawałka Bliskiego Wschodu na rowerze była nie do odparcia.
Tygodnie mijały nam na nocnym buszowaniu po internecie w poszukiwaniu tanich połączeń lotniczych, na dyskusjach o trasie, o planach, pomysłach. W końcu dogadywanie szczegółów, podział sprzętu, pakowanie… Jesteśmy gotowi! W dniu wyjazdu okazało się, że Arek złamał rękę. Arek - inaczej "pan od ZPT" - jest naszą złotą rączką. Technicznie jest niezastąpiony, potrafi naprawić wszystko a na jego pomoc można liczyć w każdej sytuacji. Jak pech to pech. Jedziemy we czwórkę. Dwie dziewczyny, dwóch chłopaków, trzy tygodnie na rowerach przez Bliski Wschód.
No i w końcu jedziemy! Lot do Londynu, tam nocne koczowanie na lotnisku, rano Stambuł. Jesteśmy u wrót Azji! W Stambule spędziliśmy dwa intensywne dni. Udało nam się wejść do kilku meczetów, w tym do tego największego i najpiękniejszego - Błękitnego. Zwiedziliśmy Hagię Sofię - kościół bizantyjski, który przez tysiąc lat był największy na świecie, potem został przerobiony na meczet, na którym wzorowano wiele innych w całym świecie arabskim, obecnie muzeum, w którym można podziwiać zarówno przepiękne mozaiki z VI wieku jak i pamiątki z czasów imperium osmańskiego. Obowiązkowy pałac Topkapi - pięknie zdobiony, z pokojami wypełnionymi meblami, tkaninami i klejnotami, z których każdy to dzieło sztuki. No i ludzie! Tłumy ludzi na ulicach, życie toczące się na bazarach i wokół nich. Stambuł nas zachwycił. Jest gdzie wracać…
Kolejny etap podróży - lot do Gaziantep - tureckiego miasta bliżej granicy z Syrią. Lot ponownie bez niespodzianek, udało nam się uniknąć opłaty za rowery. Londowanie, odbieramy bagaże i nie ma przebacz :) w końcu trzeba skręcić rowery i ruszać. Byliśmy oczywiście nielada atrakcją dla ludzi na lotnisku. Gapiów zebrał się niezły tłumek. No i już przy skręcaniu rowerów pierwsza guma! Przytroczyliśmy sakwy, namiot i milion innych rzeczy, które w sakwach już się nie mieściły i w drogę. Po jakiejś godzinie jazdy nawet zaczęliśmy się rozkręcać, droga była wygodna, mało samochodów, tyle, że upał już dawał się we znaki. Dojechaliśmy do centrum miasta i tu niespodzianka - było zupełnie inaczej niż w Stambule! Mniej ludzi, mniej zabytków, a przede wszystkim niższe ceny. Zostawiliśmy rowery z całym dobytkiem pod czujnym okiem przypadkowo poznanego właściciela restauracji, zwiedziliśmy twierdzę wybudowaną prawie 2000 lat temu, mimo, że była w remoncie (a więc teoretycznie zamknięta). Po zwiedzeniu twierdzy przeszliśmy się po mieście i trafiliśmy na ulicę z małymi warsztatami tureckich rzemieślników rodem ze średniowiecza. W jednym warsztacie rzemieślnik z zadziwiającą wprawą ręcznie wykuwa z blachy czajnik, talerz czy tygielek na kawę następnie go cynkuje, rzeźbi tradycyjne tureckie wzory i sprzedaje nielicznym turystom. Zaskakujący był widok ludzi, którzy od wieków w tym samym miejscu, z pokolenia na pokolenie z niebywałą precyzją wykonują swój zawód.
W końcu rozpoczęliśmy znany nam już z poprzednich naszych wypraw cykl dnia: wczesna pobudka, poranna toaleta (jeśli mieliśmy wystarczającą ilość wody), szybkie śniadanie (jeśli mieliśmy co zjeść), pakowanie i wsiadamy na rowery. Po drodze szybkie jedzenie, czasem drzemka w gaju oliwnym żeby przeczekać największy upał. No i najważniejsze - zwiedzanie!
Czwartego dnia wyprawy, w samo południe przekroczyliśmy granicę z Syrią. Tej granicy baliśmy się najbardziej, byliśmy przygotowani na szczegółową kontrolę, wypytywanie i groźne spojrzenia celników. W rzeczywistości wypełniliśmy deklaracje, spytano nas czy aby na pewno nie wybieramy się do Izraela (oczywiście skłamaliśmy, że nie) i bez jakiejkolwiek kontroli bagażu puszczono nas dalej. Zaczęliśmy naszą drogę na południe. Tutaj dopiero rozpoczęła się prawdziwa Azja. To co nas zaskoczyło tuż po przekroczeniu granicy to otwartość i przyjazne nastawienie ludzi. Wszyscy mijani przez nas ludzie pozdrawiali nas, próbowali z nami rozmawiać, chcieli nam pomóc. Szybko okazało się, że w zasadzie wszyscy Syryjczycy są tak mili. Podczas prawie 2 tygodni spędzonych na drogach i bezdrożach Syrii wiele razy dostawaliśmy za darmo jedzenie, picie, Arabowie zapraszali nas do swych domów na kawę, proponowali nocleg. Na początku byliśmy totalnie zaskoczeni, ale po kilku dniach "przywykliśmy" do tego. W końcu musieliśmy nauczyć się nawet odmawiać gościny bo przyjmując każde zaproszenie musielibyśmy zrezygnować z większości celów wyprawy. Trzeba tu zaznaczyć, że odmowa przyjęcia zaproszenia od Araba to niezła sztuka! Asertywność się przydaje. Termin naszej wyprawy dokładnie pokrył się z drugą połową ramadanu - to też było przyczyną naszych obaw przed wyjazdem. Czy będzie gdzie kupić jedzenie w ciągu dnia? Czy zabytki nie będą zamknięte? A poza tym głodny człowiek - to zły człowiek. I tu po raz kolejny zaskoczenie. Ludzie poszczą ale są radośni, uśmiechnięci i dzielą sie wszystkim co mają. Mimo, że sami nic nie jedzą i nic nie piją od wschodu do zachodu słońca - nas zapraszali do stołu i częstowali wszystkim co mieli.
Przeczytaj podobne artykułyfotoreportaż
»
Syria
- Piotr Kotkowski