Koptowie - w poszukiwaniu wciąż żywej historii
Geozeta nr 11
artykuł czytany
13044
razy
Do klasztoru przybywamy taksówką. Opuszczony przed wiekami popada w ruinę. Pozostał tylko kościół i zewnętrzny mur okalający dziedziniec. Natychmiast otacza nas gromada dzieci - dziesiątki małych rączek z wytatuowanymi krzyżykami. Powodują niesamowity jazgot, nie można się od nich uwolnić, każde coś mówi, pyta o imię lub chce wyciągnąć jakiś drobny prezent. Dowiadujemy się, że za godzinę będą miały lekcję, więc może wtedy uda nam się spokojnie pozwiedzać.
Ten najstarszy egipski klasztor o pięknych malowidłach został zbudowany w V wieku przez opata Szenutego. Potocznie zwany Dair al-Abyad, czyli biały (od koloru zewnętrznych ścian) formą i kształtem nawiązuje do świątyń faraońskich. Wśród bloków muru można znaleźć napisy hieroglificzne i reliefy z sylwetkami bogów. Pochodzą one z dużo starszych budowli zniszczonych przez czas lub też rozebranych. Fragmenty dawno minionej przeszłości wpleciono po prostu w inną rzeczywistość - wokół nas morze ruin świadczące o minionej potędze klasztoru.
Warto też wspomnieć o samym Szenutem. Był wybitną osobistością tamtych czasów. W ciągu swego długiego życia (118 lat) wywarł ogromny wpływ na poglądy panujące w ówczesnym społeczeństwie. Łączył żelazną, niemal wojskową, dyscyplinę z pracą pisarza i fanatyzmem religijnym. Nie wahał się stosować ostrych kar dla niezdyscyplinowanych mnichów i drastycznych metod nawracania pogan. Uczynił koptyjski językiem literackim.
Zastanawiamy się właśnie jak dostać się do następnego monasteru, znanego pod nazwą Czerwony (Dair al-Ahmar), gdy pod bramą pojawiają się dwa samochody i uzbrojony oddział żołnierzy. Jeden z oficerów pyta o naszą koleżankę. Zmęczona upałem i natręctwem dzieci odeszła kilkadziesiąt metrów od klasztoru. Nie musimy już martwić się o transport. Dają nam do zrozumienia, że jesteśmy głównym i jedynym powodem ich wizyty. Podróżujemy więc z eskortą, kilkunastu żołnierzy i dwóch oficerów na troje turystów. Żołnierze dobrze się bawią, a my czujemy się jak więźniowie. Zaczynamy jednak dostrzegać dobre strony sytuacji – oszczędzamy na transporcie. Posiadanie prywatnej, bezpłatnej ochrony, o którą się zresztą nie prosiło ma jeszcze wiele zalet. Odkryliśmy je później. Pozostałości Czerwonego Klasztoru nie robią zbyt imponującego wrażenia. To ruiny ukryte wśród zabudowań wioski. Mielibyśmy spore trudności, aby je znaleźć, gdyby nie usłużność egipskiej armii. Stary oficer niecierpliwi się. Ile czasu można oglądać kościół? Pytają dokąd chcemy jechać. Proponują dworzec, my powrót do Białego Klasztoru. W „Białym” rzeczywiście można swobodniej odetchnąć odkąd dzieci poszły na lekcje. Zgromadzone na placu słuchają nauczyciela nie spuszczając przy tym z nas wzroku. Oglądamy bardziej szczegółowo odsłonięte, imponujące pozostałości zabudowań klasztornych i czujemy niemal na plecach oddech naszej eskorty. Towarzyszą nam wszędzie. Rozmawiamy z mnichem, próbujemy dowiedzieć się, gdzie teraz żyją bracia, skoro nie w opuszczonych ruinach. Ilu ich jest, czy przybywają tu wierni? Wiadomo przecież, że Koptowie odwiedzają tylko miejsca „tętniące życiem”, prestiżowe, w których wciąż słyszy się śpiewy i modlitwy, a nie zaniedbane i opuszczone, choćby miały nawet 1500 lat. Młodszy oficer, życzliwy i o wiele cierpliwszy od swego przełożonego, pełni rolę tłumacza. Starszy wykazuje wzrastające zniecierpliwienie graniczące z irytacją. Po dłuższej wymianie zdań, którą ktoś mógłby nawet nazwać kłótnią nasza ochrona odjeżdża dając do zrozumienia, że zostajemy sami, z dala od miasta, w szczerym polu i bez środków lokomocji. Nareszcie „wolni”! Wolność była jednak niestety pozorna. Gdy dochodzimy do bramy zatrzymują nas tutejsi strażnicy. Ubrani w galabije, uzbrojeni w stare strzelby wyglądają raczej śmiesznie niż groźnie. Nie możemy wyjść. Musimy czekać na naszą eskortę. Pojawiają się po jakiejś godzinie. Starszy oficer zdążył się już przebrać w cywilne ubranie, chyba skończył służbę, a my psujemy mu plany na popołudniowy wypoczynek. Do odjazdu pociągu zostało kilka godzin. Co mamy robić z resztą czasu? Zawsze spokojny młodszy oficer radzi zakupy. Odwieziono nas jednak na dworzec i w asyście żołnierzy posadzono na specjalnie w tym celu przyniesionych krzesłach. Siedzimy więc grzecznie na peronie. Obok nas stoi tajniak z krótkofalówką – człowiek w średnim wieku, w galabiji, z obfitym brzuszkiem. Żołnierze znikają. Żartujemy między sobą, że pośpieszyliśmy się z zakupem biletów. Pewnie znaleźliby nam miejsce we wcześniejszym pociągu, choćby i mieli kogoś wyrzucić. Ochroniarz towarzyszy nam nawet do toalety i czeka pod drzwiami. Nudzimy się i postanawiamy zwiedzić miasto. Gdy przechodzimy szybko przez ulicę tajniak biegnie za nami. Z powodu tuszy nie może nadążyć. Nie odstępuje nas na krok. Zauważamy, że podczas zakupów sprzedawcy nie podają nam zawyżonych cen, jak to zwykle bywało. W restauracji staruszek czyszczący buty nawet nie ośmiela się zaproponować swoich usług. Chłopak proszący o bakszysz szybko znika widząc surowe spojrzenie naszego ochroniarza. Siedzimy nie nagabywani przez nikogo. Sytuacja jak na Egipt niezwykła. Nasz opiekun nie jest zbyt rozmowny, nie chce też przyjąć proponowanej herbaty. Obserwujemy miasto i ludzi. Nigdzie nie widać wrogości, raczej zdziwienie jakbyśmy spadli z księżyca. Właściciel restauracyjki koniecznie chce sobie zrobić z nami zdjęcie. Wysyła syna po aparat fotograficzny. Widocznie nie często mają tu atrakcję w postaci cudzoziemców. Wreszcie przyjeżdża pociąg - punktualnie. Ochroniarz odprowadza nas do wagonu i sprawdza, czy usiedliśmy na właściwych miejscach.
Czy były to przejawy przesadnej troski, czy uzasadnione obawy? Zastanawiamy się jak wygląda tu normalne życie. Znamy je bardziej z opowieści i relacji prasowych. Trzy miesiące przed naszą „wycieczką”, w Sylwestra 1999/2000, w jednej z wiosek pod Suhag miały miejsce krwawe zamieszki. Zginęło 21 osób, w tym 20 Koptów. Wiele domów i sklepów spalono. W biednych i pozbawionych dochodów z turystyki regionach Górnego Egiptu, gdzie odsetek chrześcijan w niektórych miejscach (Asyut, Suhag) sięga jednej trzeciej, wciąż trwają konflikty na tle religijnym. Jest to nadal główny obszar działania ekstremistów islamskich. Pomimo, że od jakiegoś czasu ustały zamachy na cudzoziemców i tym samym Egipt został uznany za spokojny kraj, sytuacja daleka jest od normalizacji. Wrogość istnieje jakby w utajeniu i co jakiś czas wybucha na nowo. Nawet drobny incydent, jak choćby zatarg na bazarze (Sylwester 1999/2000) może przekształcić się w poważny problem. Porównując jednak sytuację z lat 80-tych i początku 90-tych można zauważyć dużą poprawę w kierunku stabilizacji. Ale czy na długo?...
Naqlun
Oaza Fajum, niegdyś „ogród faraonów”, wygląda wiosną jak spełnienie marzeń zabłąkanego w pustyni wędrowca: gaje wysokich palm, łany zbóż, kwitnące drzewka, pasące się leniwie bydło o długich rogach... prawdziwa sielanka. Wszystko jest tu wyjątkowe – zieleń o niespotykanej intensywności, niezmącona tafla wielkiego jeziora Karun i ostry zapach kwiatów. My jednak podążamy znów na pustynię, do klasztoru św. Gabriela w Naqlun. Choć znany jest polskim archeologom, od lat niełatwo do niego trafić. Długie poszukiwania zorientowanej osoby i pojazdu udającego się w wybranym przez nas kierunku zostają wreszcie uwieńczone sukcesem. Znajdujemy się wewnątrz niewielkiej metalowej przyczepki. Obok mnie siedzi matka z małym dzieckiem na rękach - brudnym i gęsto pokrytym ospą. Jego drobna twarz najbardziej podoba się gromadzie much, które z uporem poszukiwaczy studiują każdy centymetr tej oszpeconej twarzyczki.
Przybywamy do klasztoru. Dziś szczególny dzień, zaczęła się koptyjska Wielkanoc. Jednak mnisi zdają się o tym nie pamiętać. Siedzą spokojnie na ławie pod murem. Przybywa tu jeszcze jakaś rodzina, ale jej obecność niespecjalnie rzuca się w oczy. Zabudowania są bardzo proste, pochodzą z czasów ostatniego wieku i współczesnych. Wyjątek to ozdobiony malowidłami i tekstami koptyjskimi kościół sięgający początkami głębokiego średniowiecza. Tu wreszcie udaje mi się odnaleźć idealny spokój izolowanego miejsca. Mnisi częstują nas herbatą i ciasteczkami. Są bardzo życzliwi. Jeden z nich mówi trochę po polsku. Słyszymy „banienka” i „bani” zamiast panienka i pani. Od kilkunastu lat trwają w klasztorze prace restauracyjne i dokumentacyjne, a obok niego wykopaliska prowadzone przez polskich archeologów. Gdy je zaczynano był tu tylko jeden zakonnik (podobno obdarzony dużą charyzmą). Potrafił leczyć choroby i odprawiać egzorcyzmy. Dziś jest ich już kilku. Można się zastanawiać, czy to polskie wykopaliska, czy też sława pierwszego mieszkańca klasztoru przyciągnęły następnych.
Przeczytaj podobne artykuły