Ural Polarny
artykuł czytany
6597
razy
Na drugi dzień pogoda trochę się poprawiła, odważyliśmy się, więc na pierwszy rekonesans. Za towarzysza mieliśmy, mieszkającego również w turbazie, redaktora z Moskwy, byłego komandosa, który opowiadał nam o swoich wyprawach do Angoli, Mozambiku i Afganistanie. Tego dnia udało nam się wejść tylko na niewielką górkę (około 400 m. npm.), chociaż, aby tego dokonać potrzebowaliśmy prawie 12 godzin. Nie przewidzieliśmy przeszkód w postaci rwących rzeczek, leżącego wszędzie śniegu oraz niesamowitych odległości. Nasz towarzysz, którego nazwaliśmy „Komandosem", postawił sobie za cel nauczyć nas życia w tundrze. Pokazywał nam jak rozpala się ognisko, przechodzi się przez rwące, lodowate rzeki oraz jak wybija się stopnie na płatach (płaskiego) śniegu. Trochę nas to śmieszyło, ale ponieważ sprawiało mu to widoczną satysfakcję - nie protestowaliśmy. Najwidoczniej wycieczka owa okazała się dla niego dość wyczerpująca, ponieważ w czasie powrotu trochę osłabł, a przez kolejne dwa dni nie wychylał nosa ze swojego pokoju. Zapewne nie chciał, abyśmy zaproponowali mu kolejny wypad w góry.
Następnego dnia, korzystając z okazji, że grupa siedmiu kajakarzy z Petersurga, wynajęła Ziła, dołączyliśmy do nich. Chcieliśmy, bowiem przemieścić się w odleglejsze tereny. Sami nie byliśmy w stanie sobie na wynajęcie auta pozwolić, ponieważ kierowcy życzą sobie za taką usługę jakiś abstrakcyjnie wysokich kwot. O pieszej zaś wyprawie w dalsze okolice nie mogliśmy marzyć, ponieważ przeszkodą była „rieczka", nad którą co prawda wznosił się most, ale miał jedną zasadniczą wadę. Otóż most ten był dziurawy. Co prawda dziura była tylko jedna, ale za to taka, że rozdzielała most na dwie części.
Po przejechaniu około 25 kilometrów, nad jedną z rwących rzeczek wysadziliśmy kajakarzy, sami mieliśmy wysiąść za paręset metrów.W tym momencie kierowca nieopatrznie trochę zjechał z kamienistego szlaku i samochód zaczął się zapadać w grząskim mule. W żaden sposób nie dało się z niego wyjechać. Polskim zwyczajem pozbieraliśmy w promieniu 100 metrów wszystkie kamienie, sami przy tym grzęznąc w błocie, i spróbowaliśmy podkładać je pod koła. Jacek rzucił się na kolana i zaczął w zapamiętaniu odkopywać auto gołymi rękami. Na głębokości 20 cm ziemia była „wodnista" i niesamowicie lodowata, podczas gdy my „na powierzchni" pociliśmy się z gorąca. Organoleptycznie poznaliśmy, więc co to jest wieczna zmarzlina. Pomimo wszystkich naszych wysiłków Ził zapadał się coraz bardziej i bardziej. Jednak poddaliśmy się dopiero, gdy zapadł się po kierownicę. Kierowca poniechał prób wyciągnięcia go i biegiem ruszył po pomoc. My zaś niestety zrezygnować musieliśmy ze zdobywania szczytów, ponieważ spoczął na nas obowiązek doeskortowania do pasiołka kobiety i jej 12-letniego syna, naszych współtowarzyszy podróży.
Trzeba stwierdzić, że mimo 25 kilometrów, i rozczarowania z powodu zmiany planów, wycieczka była bardzo miła, tym bardziej, że nagle około północy zrobiło się chłodniej, a co za tym idzie zniknęły wszystkie komary i wreszcie mogliśmy zdjąć z twarzy tak zwane „maski gazowe". „Maski gazowe" to płachty z gazy higienicznej, którą na szczęście w ostatniej chwili kupiliśmy w Workucie. Owijaliśmy nimi szczelnie głowy dla ochrony przed tymi sympatycznymi owadami. Po drodze minęliśmy się z Uralem (dla nieznających realiów - to taka rosyjska mega-ciężarówka), który jechał na ratunek zatopionemu przez nas Ziłowi. Jemu również nie udało się wydobyć auta z bagna. Wracający z akcji ratunkowej Ural przewiózł nas za to przez rieczke, dzięki czemu uniknęliśmy moczenia się po szyję w lodowatej wodzie. "Rieczka" to takie określenie tubylców na wszelkiego rodzaju cieki wodne, które niestety nie są do przebycia dla przeciętnego śmiertelnika, nie tyle ze względu na głębokość, co na temperaturę - w rieczce z reguły nie da się zamoczyć nawet ręki. Na koniec dnia, a była już 4 rano, czyli 2 godziny po wschodzie słońca i 2,5 godziny po zachodzie, rozpaliliśmy jeszcze ognisko (co na spolszczony rosyjski tłumaczy się: „zażygać kastiora zażygałką"), po czym wróciliśmy do turbazy. Aha, Ziła dopiero następnego dnia wyciągnął z mułu wiezdiechod ("czołg bez lufy") - jedyny sprawdzający się w warunkach uralskich pojazd.
Kolejny dzień i ... kolejna próba odbycia wycieczki w "prawdziwe góry". Na szczęście wcześniej udało się nam zdobyć bardzo dokładne mapy tych terenów (w skali 1:10.000). Dzięki temu Wojtek był w stanie dokładnie wyznaczyć nam trasę dzisiejszej wyprawy, a była ona przewidziana na jakoby 4 godziny marszu. Naszym celem miały być jeziorka w wiszącej dolinie, na wysokości około 1000 m. npm. Wyruszyliśmy po 17, jako że jest już wtedy trochę chłodniej. Muszę tutaj wyjaśnić, że za kołem polarnym w lecie panują nieprawdopodobne upały, temperatura dochodzi nawet do 50C. Oprócz tego wszędzie towarzyszą człowiekowi niezliczone ilości komarów, co zmuszało nas do chodzenia w pełnym umundurowaniu (goretexy, ochraniacze, rękawiczki, czapki oraz wspomniane już wyżej maski z gazy). Zaopatrzyliśmy się co prawda w "tajgę", tutejszy preparat na owady, dużo skuteczniejszy od środków dostępnych w Polsce. Zapewne preparat ten ma niebagatelny wpływ na stan porów skórnych osobników go stosujących, ale o tym woleliśmy już nie myśleć. Niestety „tajga" jest skuteczna, ale tylko krótkoterminowo. Używaliśmy jej, więc głównie podczas posiłków, „deliberacji nad mapami" oraz w czasie podziwiania widoków. Po 10 minutach środek wietrzał i komary znów powracały.
Około godziny 23, po pokonaniu znanych nam już 300-400 metrowych pasm, stanęliśmy przed nieznanymi terenami. Naszym oczom ukazały się góry bardzo strome, piarżyste i niestety zaśnieżone. Nie tyle trudne, co niebezpieczne. Oczywiście nikt nawet nie pomyślał o jakimkolwiek odpoczynku. Każde zwolnienie kroku powodowało pojawianie się kolejnych tysięcy komarzyc. Ratunkiem mógłby być tylko wiatr, którego akurat nie było. Gdyby nie „maski gazowe" praktycznie niemożliwe byłoby funkcjonowanie w tych warunkach.
Idąc na szczyt każdy z nas wybrał sobie inna drogę, po 2 godzinach weszliśmy na górkę o wysokości około 900 m. npm. Krajobraz iście księżycowy, przypominał trochę Gorgany, wszędzie tylko głazy, głazy, no i oczywiście komary. Wszędzie dookoła identyczny pejzaż, wielkie gołoborza (uwaga od geografów: skutek wietrzenia mrozowego). Nagle na północny odsłoniła się przepiękna, głęboka i mroczna dolina. Niestety równocześnie pogoda zaczęła się psuć, a do jeziorek w jakiś dziwny sposób nadal pozostawało nam 4 godziny marszu. Wojtek, Dorota i Gosia, którzy nie mieli jeszcze dosyć, postanowili iść w ich stronę przez godzinę, a potem zawrócić, natomiast reszta ruszyła od razu na dół.
Przeczytaj podobne artykułyfotoreportaż