TIR-em do domu, cz. II
Geozeta nr 2
artykuł czytany
10578
razy
To, że można jechać do Indii, a znaleźć się całkiem gdzie indziej, to już wiecie. Można też prawie nie mieć pieniędzy na powrót do domu. Że można wyjść jakoś z tej sytuacji, już też wiecie. To, że można złapać autostop i jechać nim przez ponad cztery tysiące kilometrów, czyli około sześciu dni, za chwilę się dowiecie. Dodam jeszcze tylko pościg gangsterów, jazdę przez step i postój przy "Bajkonurze"
Jeżeli dobrze pamiętacie to miałem wielkie problemy z powrotem z Turkmenistanu do domu. Chociaż spędziłem na stajance sielankowe życie - no wiecie - arbuzy, chleb, woda, czasami szaszłyki (jak to na wschodzie) do tego alkohol i gościna, to jednak bardzo chciałem wracać do Polski. Przecież wszędzie dobrze, ale w domu najlepiej. Wszystko dobrze jak jest kasa na powrót, ale ja jej nie miałem. Miałem za to wielkiego fuksa, przez niesamowity zbieg okoliczności pojawiłem się na granicy uzbecko-kazachskiej. To, że dalej będę miał takiego farta nawet mi się nie śniło. Na granicy zobaczyłem polskie TIR-y. Radości nie potrafię opisać, uwierzcie że morda cieszyła mi się od ucha do ucha, a może i bardziej. Podszedłem do samochodów. Przy pierwszym majsterkował jakiś pan. Serce zaczęło bić mi coraz mocniej, takiego szczęścia nie mogłem przecież mieć.
"Zdrastwujcie" zagaduję. "Gawaritie po polski", "Da ja gawarju"- odpowiedział. Teraz już nie pamiętam co do niego mówiłem, pierwszy raz po polsku od miesiąca. Może coś w stylu: "Spadł mi Pan z nieba", "To nie możliwe, że Pan tu jest". To nie jest ważne, znalazłem Polaków, a oni na pewno pomogą. Za chwilę poznałem pozostałych kierowców. Bardzo szybko i w wielkim skrócie opowiedziałem swoją historię Edkowi, Jackowi i Piotrkowi. "No bracie miałeś szczęście, czekamy tu tylko dlatego, że nasz szef lubi sobie pospać w niedzielę, a my musimy mu powiedzieć, że wracamy. Za godzinę będziemy odjeżdżać". "A czy zabierzecie mnie ze sobą?"- zapytałem. "Tak, nie martw się, poczekaj tylko, bo my musimy jeszcze zadzwonić". Czekałem, a tak długo czas mi jeszcze nie mijał. Nie wiedziałem o czym myśleć, co robić. Jednak to było nie ważne. Gdybym był godzinę później, to bym nie miał na kogo czekać (potem dowiedziałem się, że tego ranka odjechały stąd już cztery TIR-y, a następne wyjadą za tydzień).
Po godzinie siedziałem w samochodzie jadącym do Polski. Już za 6-7 dni będę w kraju. Zanim dobrze usadowiłem się, Jacek od razu powiedział mi jak będzie wyglądała droga powrotna. Jeśli dobrze pójdzie to paliwa wystarczy bez problemu do Polski. Trzeba jednak unikać wszystkich opłat. Szybko zobaczyłem na czym to wszystko polega. Pierwsza próba w Czimkiencie -"To najgorszy MAJ - drogówka w całym Kazachstanie" - tłumaczył mi Jacek -"czepia się wszystkiego, by dostać łapówkę". Kierowcy udali się z papierami przewozu do jego biura. Tym razem stempel firmy był o dwie linijki za wysoko, musieli więc zapłacić po 20 dolarów. Jacek wyjaśnił mi, że z innymi nie będzie już takich problemów, w najgorszym wypadku wystarczy "sexjurnal" - czyli "Playboy", lub "Cats". I rzeczywiście tak było, gdy któryś za mocno się mądrzył, dostawał "świerszczyka". Bardziej wpatrzony w obrazki, niż zaczytany zapominał o samochodach.
Cała podróż ciągnęła mi się w nieskończoność, chociaż nie była nudna. Od czasu do czasu przytrafiało się nam coś niesamowitego, ciekawego czy też niebezpiecznego. Drugiego dnia wjechaliśmy w obszar stepu i pustkowia, droga całkowicie się pogorszyła, właściwie zniknęła. "Awtomagistrala" zamieniła się w safari. Na drodze była dziura na dziurze. Doły tak głębokie, że można było schować w nie całe koła. Samochody wiły się jak węże omijając te największe. Czasami zjeżdżaliśmy na step i wtedy osiągaliśmy zawrotną prędkość - 40 kilometrów na godzinę, kurząc niesamowicie. Mimo tej męczarni byłem zadowolony, czułem się jak w jakimś amerykańskim filmie przygodowym. Taka zabawa trwała cały drugi dzień. W połowie trzeciego dnia osiągnęliśmy już asfalt i w końcu też cywilizację. Następnego popołudnia dojechaliśmy do granicy Kazachstanu i Rosji.
Zanim wjechaliśmy do Rosji zaczęła się przygoda z "rakietnierami", czyli gangsterami pobierającymi opłaty za drogę. Po całej odprawie celnej, gdy wsiadaliśmy do samochodów podeszło do nas trzech "byczków". "Nada Wam płatit za drogu" - zaczęli rozmowę. Edek skłamał, że mamy już "atmietkę" ( zwykłą kartkę papieru wypisaną przez "rakietnierów", która informowała następne gangi, że kierowca płacił już za drogę i nie należy pobierać od niego opłaty). "Rakietnierzy" nalegali by pokazać im "dokument". Jacek i Piotrek weszli do kabiny i zaczęli udawać, że szukają. Edek poszedł w tym czasie do celników coś wyjaśnić. Nagle zjawił się czwarty "kolega" i zawołał swoich. Coś tam im mruknął i podszedł do nas. "Grisza skazał, możecie ujeżdżać, wsjo charaszo". Puścili nas, bo nie wieźliśmy żadnego towaru, a oni widocznie mieli dobre serca.
Przed Orienburgiem chcąc uniknąć prawdziwej opłaty za przejazd przez miasto, skręciliśmy w boczną drogę by je objechać. Siedziałem w pierwszym samochodzie u Jacka. Zatrzymaliśmy się przed przejazdem kolejowym, z daleka widzieliśmy nadjeżdżający pociąg. "Jacek, Jacek jedź, jedź, jadą do mnie rakietnierzy, uciekajmy" - krzyczał przez radio Piotrek, który był na końcu konwoju. Nawet nie zorientowałem się, kiedy minęliśmy już przejazd, a za nami Edek i Piotrek. Ale nie tylko oni, za nami jechał też Moskwicz. "Dobra pozwolimy się wyprzedzić, zobaczymy czego chcą" słyszeliśmy w radiu Edka. Gdy Moskwicz był przed nami zaczął zwalniać, my za nim. W końcu stanęliśmy. "Jarek zamknij drzwi i nie wolno Ci ich otwierać, jedynie leciutko okno"- krzyczał do mnie zdenerwowany Jacek. "Gangster" podszedł od mojej strony, zaczął szarpać drzwiami. "Nie otwieraj" - "Przecież nie otwieram" odpowiedziałem ze zdenerwowania. Gdy "rakietnier" wszedł na schody samochodu, Jacek powoli ruszył. Minęliśmy Moskwicza, a za nami pozostali. Teraz gaz do dechy. Nieproszony "gość" zorientowawszy się, że nie ma szans, zeskoczył ze stopnia. Odruchowo zerknęliśmy w lusterko, czy przypadkiem nie wpadł pod koła samochodu. "Jacek wszystko w porządku, uciekamy". Jechaliśmy tak szybko jak pozwalał silnik "Manna". Nagle przez radio "Jacek k...., nie tutaj, trzeba było skręcić w lewo". Jacek pomylił drogi. Zanim cofnęliśmy i wykręciliśmy, Moskwicz znowu był przed nami. Znowu ten sam "gość" biegł do nas. "Jarek nie bój się, nie ma broni, bo by już strzelał w opony. Wszystko będzie dobrze, uciekniemy". "Jeszcze tego brakowało, by miał broń" pomyślałem, ale byłem przygotowany na wszystko. Cała sytuacja powtórzyła się, "rakietnier" dobijał się do środka, Jacek jechał powoli, a gdy wszyscy minęliśmy Moskwicza, dodaliśmy gazu. "Gangsterowi" znów nie pozostało nic innego jak tylko skakać. Teraz nie mieli już szans, droga była prosta, a na liczniku 120 kilometrów na godzinę. Moskwicz nawet nie ruszył, może nie mógł zapalić, może odwidziało się im, nie wiadomo. Najważniejsze, że udało się po raz drugi.
"Jarek, żyjesz?" w radiu słyszę głos Piotrka, "Jak ci się podobało?". Nie wiedziałem co powiedzieć, byłem w szoku. Dopiero po chwali doszło do mnie co widziałem i co przeżyłem. "Dajcie mu spokój, niech ochłonie"- wyręczył mnie Jacek. Tego dnia było już spokojnie, zresztą do Moskwy czekały już na nas same miłe atrakcje. Najpierw "miasteczko szaszłyków", wzdłuż drogi były poustawiane budki z szaszłykami. Do jednej z nich z najładniejszą sprzedawczynią wstąpiliśmy. Potem "wzgórek miłości", miejsce odpoczynku i rozrywki kierowców. My jednak bez odpoczynku jechaliśmy dalej, chcieliśmy być jak najszybciej w Polsce.
Przeczytaj podobne artykułyfotoreportaż