Pod zimowym niebem Prowansji
artykuł czytany
2462
razy
Naszą decyzję o podróży "za morze" podjęliśmy jakby na przekór temu, co dzieje się na świecie. Uznaliśmy, że nie należy niczego odkładać na przyszłość. Teraz trzeba korzystać z każdej okazji, by pojechać, zobaczyć, przeżyć... Bo przecież nikt nie wie, co stanie się za chwilę. "Carpe diem" mawiali Rzymianie...
* * *
Ostatni dzień roku 2001 spędzamy w Arles. W Sylwestra bawimy się w "Atrium". Jakoś nie zwabił nas "Juliusz Cezar", bo za drogi i zbyt oficjalny. "Atrium" wypełnia rozbawiony tłum. Średnia wieku raczej wysoka. Dekoracja świąteczna. Na ścianach fotografie białych koni i... głowa byka. Jesteśmy przecież na Południu, a tu corrida jest równie popularna jak w Hiszpanii. Wspaniałe rasowe czarne byki są tak samo przedmiotem zachwytów jak piękne, białe konie z Camargue.
- A co robi ta bycza głowa na ścianie? - pytam sąsiadki przy stole.
- To tragiczna ofiara wypadku! We Francji nie zabija się byków, tak jak dzieje się to na corridach w Hiszpanii; ale bywają wypadki. Jego śmierć nie była zamierzona... - tłumaczy.
Na innej ścianie, niemal przy wejściu ogromny napis Witamy członków stowarzyszenia "bulistów".
"Bule" są jedną z najbardziej popularnych gier francuskiej "prowincji", (a "prowincją" wg Paryżan jest wszystko, co leży poza obrębem Paryża, gdzie też zresztą grają z zapałem w bule). Gra w bule jest nieodłącznym elementem życia towarzyskiego, sportem, elementem krajobrazu francuskiego. Nawet w te mroźne dni, kiedy szaleje Mistral widzieliśmy starszych panów (a także panie!) turlających po placyku wysypanym żółtym piaskiem metalowe kule... Przy naszym stole siedzi kilkanaście osób, nie znamy się nawzajem, większość chyba jest spoza Arles; ale poza nami nie ma cudzoziemców.
Przy stole pozostały tylko dwa wolne miejsca. Ale rychło zostaną zajęte przez starszych państwa. Ona jest szczupła i ruchliwa, nieustannie skoncentrowana na partnerze. On siwiusieńki, nieduży, lekko przygarbiony. Kiedy podnosi głowę, spotykam jego wzrok. Ma bardzo wyraziste oczy. Już po chwili nabieram przekonania, że gdzieś widziałam taką twarz. Ale potem moja uwaga skupia się na czym innym. Idziemy tańczyć. Orkiestra gra francuskie walczyki, szczupła wysoka piosenkarka śpiewa francuskie przeboje z filmów i sal dancingowych z lat 60-tych. Podoba nam się ta rudawa "szansonistka", ma w sobie coś niezmiernie intrygującego. W głosie, w wyglądzie. Szczególnie w wyglądzie. Mała głowa, podłużna twarz, długa szyja, spadziste ramiona. Ma na sobie różową bluzkę... I nagle olśnienie. Ależ ta piosenkarka jest całkowicie podobna do modelki Modiglianiego, pozującej do obrazu "Różowa Bluzka". Ten portret widzieliśmy w muzeum w Avinionie, kilka dni wcześniej. Niesamowite podobieństwo, aż nieprawdopodobne.
* * *
Około dziewiątej zaczyna się kolacja; wnoszą niezliczone ilości butelek wina a potem wielorakie dania; nie sposób ich ani zliczyć ani nazwać. Gatunki wina, rzecz jasna, zmieniano w zależności od serwowanej potrawy. Ilość wypitego wina podnosi temperaturę na sali, zaczynają się zbiorowe śpiewy i rośnie taneczny zapał w przerwach pomiędzy daniami. Nawet nasi sąsiedzi "vis a vis" tańczą wytrwale, a ja coraz bardziej się upewniam, że tego siwego pana musiałam gdzieś już widzieć - te oczy, szczupłość twarzy, zarys brody, ostry nos... I już wiem, ale nie mam odwagi wyznać tego... nawet przed sobą.- Jakieś maniactwo, czy co? - myślę. Ale wiem na pewno, że ten człowiek jest całkiem, ale to całkiem podobny do Vincenta; widziałam przecież wiele jego autoportretów, studium do autoportretu z 1887 malowanego w Paryżu przedstawia bardzo podobną twarz. Tyle tylko, że m?j "vis a vis" nie nosi zarostu... Kiedy zbliża się północ obsługa na wózku przywozi wielką makietę prowansalskiego domku. Cały skrzy się światłami. A wraz z wybiciem dwunastej wybuchają fajerwerki ulokowane na tejże makiecie. Wszyscy klaszczą i śpiewają. A po chwili wszyscy wszystkich całują, składając sobie noworoczne życzenia. Szampan znów, ku mojemu zaskoczeniu, podano już dobrze po północy. W Arles zabawa trwała do późna tzn. do wczesnego ranka. My wyszliśmy po trzeciej nad ranem i byliśmy jednymi z pierwszych. Opuściłam salę nie dowiedziawszy się, czy m?j sąsiad z balu miał jakieś związki krwi z Van Goghiem, czy nie. Może jeszcze kiedyś jakiś badacz życia Vincenta to odkryje, któż to wie...
* * *
Kiedy jest się w Arles, nie sposób nie myśleć o Van Goghu. Czuł się tu chyba bardziej samotny niż gdziekolwiek indziej. Jego przyjazd do miasteczka wzbudził zainteresowanie, ale nie budził specjalnie przyjaznych uczuć wśród jego mieszkańców. Arles było wówczas małym sennym miasteczkiem. Dla jego mieszkańców był człowiekiem z zewnątrz, rudym Holendrem, mówiącym z obcym akcentem. Tuż po przyjeździe odwiedzili go aptekarz i właściciel sklepu spożywczego, obaj malarze-amatorzy, ale to była pierwsza i ostatnia wizyta. Miejscowi artyści zignorowali go. Udało mu się jednak zaprzyjaźnić z listonoszem, Jozefem Roulin, i jego rodziną. Ich portrety malował kilkakrotnie.
Vincent nie miał wielu okazji do rozmów, bądź je odrzucał i ograniczał się ledwie do zamawiania dań w restauracji; ale pisał dużo i często listy - do brata, Gauguina, Emila Bernarda (malarza) Toulouse-Lautrec`a (który nigdy na listy nie odpowiedział). Odwiedzał lokalny dom publiczny. Ale przede wszystkim dużo malował. Po jakimś czasie przenosi się z hotelu do wynajętego przez siebie domu mieszczącego się przy placu Lamartin pod nr 2. To tam, w "Żółtym Domu" zamieszkał na krótko w towarzystwie Gauguina. I tam w dzień wigilijny doszło do dramatycznego zdarzenia, historycznej kłótni, w wyniku której Van Gogh obciął sobie ucho. Nastąpiło ostateczne rozstanie Gauguina z Vincentem. Pr?ba stworzenia artystycznej wspólnoty przetrwała zaledwie kilka tygodni.
Przeczytaj podobne artykuły