Beata Bilińska, Michał Dmochowski
Herbatka na Saharze, czyli zapiski z Egiptu
Geozeta nr 3
artykuł czytany
7039
razy
Komunikacja
Beata: Zaliczyliśmy chyba wszystkie jej rodzaje, łącznie z obowiązkowym wielbłądem oraz jazdą konną, która okazała się być dużo bardziej ekscytująca. Egipskie wielbłądy mają zdecydowanie angielski temperament. Czyżby kolonialne zaszłości?
Pośród środków transportu wyróżniają się ukochane przez nas pociągi trzeciej klasy. Nie widzało się w nich turystów, bo prawdę mówiąc trudno też było się do nich dostać. Po pierwsze ścisk, a po drugie zarządzenie, że turyści mają się poruszać pierwszą i drugą klasą. Różnica w komforcie była diametralna, coś jak porównanie Syreny 105 i Mercedesa. Dziesięciokrotnie niższa cena oraz totalna egzotyka zdecydowanie przemawiały na korzyść "Syrenki". Po obowiązkowym, piętnastominutowym etapie perswazji i negocjacji przy kupowaniu biletów (Michał był tu niezastąpiony), ładowaliśmy się do wagonu pamiętającego jeszcze króla Faruka. Na wolne miejsca trudno było liczyć, podobnie jak na odjazd o czasie. Rozkład jazdy był fikcją. Zwykle nikt nic nie wiedział, a co najwyżej podawał sprzeczne informacje. Do odjazdu wagon wypełniał się zupełnie. Za zdecydowanie najlepsze uważano miejsca na przestronnych półkach bagażowych. Można się było wyspać i dokładnie przyjrzeć współpasażerom. Każdy wagon posiadał własną klimatyzację w postaci brakujących szyb. Przy zawrotnym tempie 40 kilometrów na godzinę nie stanowiłoby to dużego problemu, gdyby nie wszędobylski pustynny kurz. Większość naszych towarzyszy na czas podróży szczelnie owijała się w zwoje chust. Tuż po odjeździe wagon przeistaczał się w bazar. Nie miałeś czasu na zakupy po pracy - nic straconego! W asortymencie były wieszaki, nici, piszczałki, nożyczki, obcinacze do paznokci, skarpety frote (!), coca-cola i inna tandeta, a co pół godziny - gorąca herbata z czymś na kształt kanapek. Nie można się było nudzić, zwłaszcza iż zwykle sami stanowiliśmy główną atrakcję.
Aleksandria
Beata: Zupełnie inna niż Kair, geograficznie i kulturowo znacznie bliższa Europie. Kilka milionów mniej ludzi, kilka tysięcy mniej samochodów. W końcu nie musieliśmy walczyć o życie przechodząc przez ulicę. Kończył się pierwszy tydzień pobytu i postanowiliśmy to uczcić. Chłopcy uparli się na piwo.
Przy dużej dozie szczęścia znaleźliśmy je w pierwszej knajpie. "Stella" - rodzime i zarazem jedyne piwo dostępne w Egipcie. Gatunki są dwa, ale tylko ten eksportowy da się przełknąć. W restauracji byliśmy jedynymi gośćmi. Obsługiwało nas czterech kelnerów, a każdy oczekiwał napiwku. Zamówiliśmy jedną butelkę, którą kończyliśmy z trudem przy asyście czterech par oczu. Była to nasza pierwsza i na szczęście ostatnia "Stella".
Oaza Siwa
Michał: Po krótkim, bo tylko dwudniowym pobycie w Aleksandrii postanowiliśmy wyruszyć dalej, do Siwa. Byliśmy już zmęczeni zgiełkiem dużych miast i pragnęliśmy czegoś nowego. Ciągnęło nas na pustynię. A więc znów pociąg trzeciej klasy, tym razem do Marsa Matruh. Komunikacja kolejowa jest bardzo tania w Egipcie. Za przejazd Aleksandria - Matruh zapłaciliśmy po 8,5 złotego (prawie 300 kilometrów). Są jednak i wady podróżowania trzecią klasą. Piasek po kostki pomijam, ale kiedy jesteś jedynym białym człowiekiem (a co dopiero białą kobietą !) w pociągu, stajesz się obiektem niezwykłego zainteresowania dzieci i dorosłych! Wlepionych w ciebie kilkanaście par oczu zadba, aby twoja anonimowość pozostała gdzieś hen daleko. Mieliśmy pecha jechać z dwudziestoosobową gromadką dzieci i młodzieży. "What's your country?", "What's your name?", "Michael, you like football? No?", "What's your country?", "What's your name?" i tak dalej, przez kilka godzin i o wiele za głośno. Nigdy w życiu nie pobiję już rekordu liczby rozdanych wtedy autografów.
Siwa to miejsce szczególne. Jest to najbardziej na wschód wysunięta osada berberyjska i tu czuje się tę odmienność. Mówią, że jeżeli przyjechałeś tu na trzy dni, pozostaniesz sześć, a jeśli przyjechałeś na tydzień - pozostaniesz miesiąc. Siwa była naszą miłością od pierwszego wejrzenia. I to nie dlatego, że hotel kosztował 5 złotych za noc, rower 5 złotych za dzień, a pomarańcze i winogrona.... ach, nie warto wspominać! Najwspanialsi w Siwa byli ludzie. Szczęśliwi, szczerzy i oddani. Siwa to kilkadziesiąt kilometrów kwadratowych gajów palmowych, cudowne widoki na otaczającą oazę od południa pustynię piaszczystą i wspaniałe zachody słońca w bajkowej scenerii. Mieszkańcy Siwa sprawiają wrażenie ludzi nie skażonych jeszcze cywilizacją końca XX wieku. Kiedy po dwugodzinnym pobycie w restauracji chcieliśmy zapłacić, gospodarz powiedział, że nie pamięta, co zamawialiśmy, więc sami musimy sobie przypomnieć, podliczyć i zapłacić... Innym razem pewien wesołek pełniący funkcje kelnera w "Magic Spring Restaurant", wdzięcząc się do nas, dopiero po chwili zorientował się, że leje herbatę nie do szklanki, lecz obok, na tacę. Nie zmieszany, przelał herbatę z tacy z powrotem do czajniczka i tym razem celnie nalał do szklanki, po czym całość podał siedzącemu obok niemieckiemu małżeństwu. Gdy wcześniej reklamowałem zimny falafel, kelner już po chwili przyniósł gorący - przerzucając go z ręki do ręki, a potem wprost na mój talerz... Wszystko to jednak było nieistotne bo tutaj życie smakuje inaczej, czas płynie inaczej, czujesz się szczęśliwy po prostu dlatego, że widzisz dookoła zadowolonych z życia ludzi. Tak się złożyło, że spędziliśmy w Siwa tylko dwa dni. Mieliśmy transport do Bahariji. Publiczne autobusy nie kursują tą pustynną drogą i trzeba wynająć samochód. Kosztuje dość drogo, 500 złotych, ale zwykle rozkłada się to na 10 osób. Trzeba więc czekać, aż uzbiera się tyle ludzi. Czasem trwa to nawet tydzień, więc gdy nadarzyła się okazja, postanowiliśmy zabrać się dalej. Tak rozpoczął się nasz dwudniowy rajd przez pustynię.
Herbatka na Saharze
Michał: Naszym przewodnikiem był Abdullah. Załatwienie policyjnych przepustek zabrało kilka godzin. Pierwszy raz oglądamy nasze imiona i nazwiska zapisane w arabskim alfabecie. Jedziemy w międzynarodowym towarzystwie: kanadyjski pisarz, dwóch Australijczyków, Nowozelandczyk, Irlandka, Anglik i Włoch. Ściśnięci na pace naszego jeepa podziwiamy krajobrazy. Większa część Sahary to hamada, pustynia kamienista. Jej powierzchnia pokryta jest odłamkami skalnymi, tworzącymi rodzaj bruku aż po horyzont, gdzie niebo stapia się z rozgrzaną ziemią. Zupełnie brak tu roślinności. Drobny materiał został wywiany a kamienie pokryte są ciemnym lakierem pustynnym. Są ostre jak odłamki szkła, dwukrotnie "łapiemy gumę", ale Abdullah jest na to przygotowany. Twierdzi że o pechu można mówić dopiero po sześciu razach... O zachodzie słońca docieramy do prawdziwej pustyni piaszczystej. To niesamowite przeżycie. Nie masz pojęcia, czym jest cisza, jeśli nie byłeś tam sam, pośród piasków i wydm. Żadnego podmuchu wiatru, żadnego odgłosu kroków, żadnych słów, słyszysz tylko jak krew płynie w żyłach, słyszysz jak słońce praży, jak płynie czas, nic ponad to. Wiatr formuje wydmy w niezwykłe kształty, pcha je naprzód - często na drogę, utrudniając przejazd. Kilkakrotnie boso wyskakujemy z samochodu i wypychamy go z piasku. Podobno wjazd na wydmę wymaga znajomości odpowiedniej techniki. Trzeba wiedzieć, pod jakim kątem wjeżdżać, z jaką prędkością i tak dalej... O zmroku robi się zimno, naprawdę zimno. Jechaliśmy jeszcze kilka godzin w ciemności, zanim rozbiliśmy biwak. Abdullah i Ahmed, nasz kierowca, zajęli się przygotowaniem beduińskiego posiłku. Drewno na ognisko wieziemy jeszcze z Siwa. Nawet za dnia, tutaj trudno byłoby coś znaleźć... Wraz z Paolo, naszym włoskim przyjacielem, zajęliśmy się rozstawianiem namiotu.
Przeczytaj podobne artykuły