Beata Bilińska, Michał Dmochowski
Herbatka na Saharze, czyli zapiski z Egiptu
Geozeta nr 3
artykuł czytany
7039
razy
Raz tylko nie było nam do śmiechu. Przemierzaliśmy z Michałem okolice Marsa Alam w poszukiwaniu jakiegoś kąta do spania i czegoś do jedzenia. Po powrocie zastaliśmy Piotra bardzo zdenerwowanego. Jak się dowiedział, okoliczne wzgórza ciągle nie były jeszcze rozminowane. Podobne pamiątki po wojnie sześciodniowej z Izraelem można spotkać na Półwyspie Synaj. Sami również widzieliśmy pracujących saperów w drodze z Marsa Matruh do Siwa, przy granicy z Libią.
Smile, you are in Luxor
Michał: Po tygodniu spędzonym w oazach (tzw. Zachodnia pętla), Asjut, Luksor oraz Assuan zrobiły na nas złe wrażenie. Znów brud, natręctwo, trzeba się pilnować na każdym kroku, żeby nie dać się wykiwać. W sklepach, oczywiście nieoficjalnie, dwa rodzaje cen: egipskie i dla turystów. "I hope to see your money!" - mam nadzieję na twoje pieniążki, takim zdaniem przywitano nas na bazarze w Luksorze. Gdy dojeżdżaliśmy do Asjut, kierowca, obrażony na jakiegoś pasażera, odmówił prowadzenia autobusu. Wysiadł i poszedł sobie. Wrócił dopiero po piętnastu minutach na prośbę grupy pasażerów. W Luksorze trudno było się opędzić od naganiaczy, którym nie mieściło się w głowach, że nie chcemy felluki, dorożki, taksówki, hotelu, obcinaczy do paznokci, koralików, a do Doliny Królów chcemy pójść piechotą. Czasami obawiałem się, że gdy spojrzę w lustro to zamiast siebie zobaczę dolarowy banknot - tutejszy synonim turysty. W mieście co krok ogromne plansze z napisem: "Smile, you are in Luxor!"
Wodny świat
Beata: Dahab był dla nas Ziemią Obiecaną. Po trzech tygodniach podróży, ciągłego pakowania i rozpakowywania plecaków, spaniu każdej nocy w innym hotelu, marzyliśmy o totalnym lenistwie. Jechaliśmy tam cztery dni, wcześniej zdążyliśmy się jeszcze rozczarować Hurgadą i Marsa Alam. Chłopcy znosili to dzielnie, ja byłam jak tykająca bomba zegarowa. Zdecydowanie miałam dosyć "friendów", marzyły mi się rafy. Do Dahab dotarliśmy wieczorem, wrażenie było niesamowite. Ogromna turystyczna wioska, z zapleczem kilkunastu campów oferujących mini-chatki i jedną nadmorską ulicą pełną kafejek i sklepików. Wszystko tętniące życiem. Całkowita swoboda, w końcu mogłam się poruszać bez zwyczajowej męskiej obstawy i trochę opalić nogi. Rafy, niestety, nie można opisać. Człowiek kładł się na wodzie i jakiś metr pod nim roztaczał się zupełnie inny, bajecznie kolorowy świat. Prawie nie wychodziliśmy z wody.
Jedną z nocy spędziliśmy wspinając się na górę Synaj. Ponownie odczuliśmy chłód nocy. Ale świt był przepiękny.
Bolanda
Beata: Tak w języku arabskim brzmi nazwa naszego kraju. "Where are you from?" było zwykle drugim zdaniem powitania po nieśmiertelnym "Welcome in Egypt!".
Z początku kazaliśmy im zgadywać. Michał był zwykle Szwedem albo Australijczykiem, ja raz okazałam się dziewczyną o typowo japońskich rysach (!?)
Skończyliśmy z tym, gdy jedna z przychylnych nam osób po rzuconym "Guess!" - zgadnij - odpowiedziała: "Ach, Guess! Nice people in Guess." Od tej pory od razu krzyczeliśmy "Bolanda!". O dziwo, mieli wiele skojarzeń. Oprócz polskich archeologów, wymieniali papieża oraz piłkarzy, ale tych sprzed lat. Na większych bazarach najbardziej szanujący się handlarze potrafili powiedzieć kilka słów po polsku.
Przeczytaj podobne artykuły